Tajemnicza wawelska klątwa

0 | dodaj





       O klątwie jednego z najbardziej znanych egipskich faraonów, Tutenchamona, słyszał prawie każdy. Ten zmarły młodo (w chwili śmierci miał około 20 lat) egipski władca mścił się ponoć pośmiertnie, na każdym kto wtargnął do jego grobowca. W XX wieku klątwę „rozbudzono” otwarciem grobu faraona w roku 1926. „Śmierć na prędkich skrzydłach dosięgnie każdego, kto zakłóci spokój faraona” – tak podobno brzmiała maksyma ostrzegająca nierozważnych śmiałków próbujących naruszyć grobowiec. Lecz mimo przestróg znalazło się kilku takich, co postanowiło zaryzykować i zapłacili za to wysoką cenę.
         To wszystko jednak dotyczy odległego, egzotycznego Egiptu i jego nie mniej egzotycznych tajemnic z nie do końca poznanej historycznej przeszłości tego fascynującego zakątka świata. Czy w Polsce również zdarzają się podobne historie wywołujące dreszczyk emocji u słuchaczy? Okazuje się, że tak. Kilka z nich związanych jest z Krakowem, którego dzieje tak naprawdę kryją jeszcze wiele intrygujących tajemnic, wciąż nie w pełni zbadanych.
       Taką właśnie historią jest legenda dotycząca klątwy Kazimierza Jagiellończyka. Czy jest prawdziwa? No cóż, na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam, gdyż jak to kiedyś mądrze powiedziano „legendom się ani wierzy, ani nie wierzy – legendy się opowiada”. Tak więc zacznijmy opowieść o owej strasznej wawelskiej klątwie…
        Rok 1492 był dla Europy rokiem niezwykle ważnym: Kolumb dopłynął do brzegów Ameryki (co otworzyło epokę wielkich odkryć geograficznych), a w większości państw rozwijała się nowa myśl humanistyczna wypierająca średniowieczne tendencje w filozofii i sztuce. Także Polska stała u progu swojego „złotego wieku”. W tym też roku zmarł Kazimierz Jagiellończyk, syn wielkiego Jagiełły, ojciec trzynaściorga dzieci (z których czterech synów zostało koronowanymi władcami, a pięć córek wyszło za książąt zachodnioeuropejskich).
   Król zmarł w Grodnie, z dala od wawelskiego wzgórza. Czerwcowe słońce grzało niemiłosiernie, a ciało władcy należało przecież jakoś przetransportować do Krakowa. Pamiętajmy, że nie znano wówczas chłodni i ciekłego azotu powstrzymującego zwłoki przed rozkładem. Nagie, pozbawione odzienia i obuwia ciało króla przykryte jedynie kosztowną tkaniną włożono do trumny - dłubanki wykonanej z sosnowego drewna, obłożono niepalonym wapnem, a szczeliny wypełniono żywicą. To był najlepszy znany wtedy sposób konserwacji zwłok, tym nie mniej – niedoskonały. Po miesiącu króla pochowano w katedrze wawelskiej, w sarkofagu z czerwonego marmuru. I to teoretycznie jest koniec tej historii – był król, nie ma króla. Jego ciało spoczęło w grobowcu, a imię trafiło do podręczników historii. Tyle, że historia ta wcale się jeszcze nie skończyła.
   Po prawie 500 latach, w związku z pracami renowacyjnymi, otworzono grobowiec Jagiellończyka. Działo się w to w kwietniu 1973 roku. Już wtedy znane były legendarne przekazy ostrzegające przed niepokojeniem nieboszczyka, podobne do tych, związanych z osobą Tutenchamona, ale nikt nie brał ich poważnie. Na wszelki wypadek jednak przed rozpoczęciem prac renowacyjnych przeprowadzono badania mikrobiologiczne, które niczego nie wykryły. Uczeni zabrali się więc do pracy. Okazało się, że krypta rzeczywiście nie była otwierana od czasu pochówku króla. Panował w niej duży nieporządek, a to ze względna to, że trumna załamała się częściowo i opadła na dno sarkofagu, zaś szczątki króla wypadły z rozszczelnionej trumny. Wszyscy zajęli się badaniami i analizami, o klątwie chwilowo zapomniano.
       Pierwsza osoba z grupy badawczej zmarła w rok po otwarciu sarkofagu, do 1975 roku ofiar było już cztery: Feliks Dańczak, Stefan Walczy, Kazimierz Hurlak, Jan Myrlak.  Jak podkreśla Zbigniew Święch, autor książki „Klątwy, mikroby, uczeni”,  osoby związane z badaniami grobowca Jagiellończyka były zdrowe i w sile wieku, co wzbudziło pewien niepokój wśród reszty grupy. Nie bez podstaw, jak się później okazało. W ciągu 10 lat od otwarcia sarkofagu zmarło nagle jeszcze 11 osób. Wszystkie na zawał serca lub wylew krwi do mózgu. Coraz częściej przy wymienianiu ich nazwisk pojawiało się słowo „klątwa”.
       Obecnie oficjalna wersja tłumacząca te tragiczne zjawiska mówi o złowrogim działaniu niepozornego na pierwszy rzut oka grzyba Aspergillus flavus (kropidlak żółty), który w organizmie ludzkim może spowodować prawdziwe spustoszenie - wywołać nowotwory, zawały i wylewy. No dobrze, powie ktoś, ale były przecież robione badania mikrobiologiczne, które niczego nie wykazały. Okazuje się, że już podczas prac w latach 70. XX wieku przeprowadzono kilka rodzajów takich badań. Niektóre rzeczywiście niczego nie wykazały, jednak pod wpływem bodźca termicznego na płytkach hodowlanych pojawiły się grzyby i bakterie – wszystko więc zależało od warunków, jakie mogłyby „przebudzić” uśpione zarodniki. Pierwsze badania nie dały więc pozytywnego wyniku hodowli zarodników, ale kolejne już tak. Grzyby inhalowane przez płuca badaczy wchodzących do krypty nie dały efektu ostrej infekcji, tylko spokojnie się rozmnażały a objawy chorobowe widoczne były dopiero po miesiącach lub nawet latach.

       Jak więc widać znaleziono w końcu naukowe wytłumaczenie tajemniczych śmierci badaczy obecnych przy otwieraniu sarkofagu Jagiellończyka, jednak czy jest ono dla wszystkich przekonywujące? Bez względu na to jak było w istocie, legenda o wawelskiej klątwie do dziś ma wielu zwolenników i jest jedną z ciekawszych krakowskich historii.

Słów kilka o mieszkańcach Krakowa

0 | dodaj




1. Mieszkaniec Krakowa, czyli kto?

Każdy, kto odwiedzi Kraków na pewno zauważy, że ludzie związani z tym miastem zachowują się i mówią w charakterystyczny dla siebie sposób, który odróżnia ich od osób z innych rejonów Polski. Jednak w obrębie krakowskiej społeczności można także zauważyć pewne różnice, gdyż mieszkańcy Krakowa nie są społecznością jednolitą, ale dzielą się na  zasadnicze  „podtypy”:

-   Krakowianie – to wszyscy ci, którzy po prostu w Krakowie mieszkają, niezależnie od tego, czy tu się urodzili, czy też przybyli tu w różnych momentach swego życia i pokochali to miasto tak bardzo, że zostali tu już na dobre. Krakowianin jest więc mieszkańcem Krakowa czującym szczególną więź z miastem, który wie, że Kraków to jego „miejsce na świecie”.

-  Krakusy – Krakus to rodowity Krakowianin, taki, który się tu urodził i posiada niezbywalną krakowską mentalność. Krakusy zazwyczaj uważają się za doskonalszych od osób z innych części kraju, a nawet świata i niestety z tego powodu często zadzierają nosa. Tłumaczą to poczuciem dumy ze swojego krakowskiego pochodzenia. Mają też jeszcze jedną bardzo charakterystyczną cechę: nawet jeśli Krakus wyjedzie gdzieś w świat, do Warszawy, czy Paryża, to będzie Warszawianinem lub Paryżaninem, ale nie oznacza to, że przestanie być Krakusem. Bo Krakusem jest się aż do śmierci!

-  Krakauerzy – to z kolei te Krakusy, których krakowskie tradycje rodzinne sięgają czasów zaborów, a szczególnie okresu panowania Najjaśniejszego Cesarza Franciszka Józefa I. Krakauerów można poznać po specyficznym sposobie mówienia – uwielbiają oni przesadną uprzejmość („moje uniżone uszanowanie”) i przesadne tytułowanie swoich rozmówców („Wielce Szanowny Panie Profesorze”). Krakauerów można spotkać raczej w centrum miasta, gdyż nie mieszkają oni w blokach, ale w wiekowych kamienicach.

-   Krakowiacy – mieszkańcy Krakowa i okolicznych podkrakowskich wsi, którzy gdzieś na dnie kufra obowiązkowo przechowują regionalny strój krakowski (kobiety zdobiony gorset i kwiecistą spódnicę, a mężczyźni granatową sukmanę, spodnie w biało- czerwone paski i czapkę z nieodłącznym pawim piórem). Krakowiacy świetnie znają krakowskie piosenki, takie, jak „Przyleciał ptaszek z Łobzowa”, czy „Płynie Wisła” i bardzo chętnie je wyśpiewują, nawet gdy słoń nadepnął im na ucho.

2. Krakowska mentalność
Krakowska mentalność przejawia się w całym szeregu specyficznych zachowań i powiedzonek, dzięki którym można z całą pewnością stwierdzić, że ma się do czynienia z mieszkańcem Krakowa. Oto kilka z nich:

-    Wieczny spór z Warszawą – dla przyjezdnego, który znajdzie się w Krakowie pewne złośliwe aluzje do stolicy mogą być początkowo niezrozumiałe, ale w krótkim czasie powinien się do nich przyzwyczaić. Tak to już po prostu jest – Krakowianie lubią psioczyć na Warszawiaków i na odwrót – Warszawiacy często narzekają na Krakowian. Bierze się to stąd, że mieszkańcy każdego z tych miast uważają to swoje za najbardziej prestiżowe i najdoskonalsze miejsce w całej Polsce i przez to nieustannie ze sobą rywalizują, żeby przekonać do swoich racji drugą stronę.

-   Wychodzenie „na pole” – ten zwrot drażni szczególnie osoby z centralnej i północnej Polski, które z kolei wychodzą „na dwór”, a dla których na pole wychodzi się orać lub kopać ziemniaki. Od lat te różnice w doborze określeń, opisujących po prostu wyjście na zewnątrz, stanowią źródło słownych przepychanek i złośliwości. Główne napięcia wynikające z takich i innych różnic językowych koncentrują się oczywiście na linii Kraków – Warszawa.

-   Borówki- tą nazwą Krakowianie i mieszkańcy południa Polski określają leśne owoce nazywane w innych częściach kraju – szczególnie zaś w Warszawie - „jagodami”, co kiedyś (bo dziś już w mniejszym stopniu) było powodem zabawnyh nieporozumień. W przypadku tego sporu jest jednak „zwycięzca”, gdyż słowo jagoda to termin botaniczny oznaczający owoc o mięsistej, niepękającej owocni zawierającej w sobie kilka nasion lub jedno drobne, a jagodą może być tak pomidor, jak i cytryna, ogórek, winogrono, porzeczka, czy borówka właśnie.

-   Cijanie - najkrócej ujmując krakowskie cijanie, to uświadamianie światu, że jest się właśnie z Krakowa. W jaki sposób? Najczęściej przez uważanie, że pewne rzeczy należą się człowiekowi przez sam już fakt, że jest on Krakusem. Poza tym cijanie to również duża pewność siebie i specyficzny sposób mówienia, polegający na akcentowaniu i przedłużaniu samogłosek oraz nagminnym wychodzeniu „na pole” (no bo przecież nie „na dwór”!) Zapewniamy, że cijanie, choć może być niekiedy śmieszne i uciążliwe, to nie jest ani trochę niebezpieczne.

-    Zdrabnianie wyrazów – kto w wdał się w rozmowę z jakimiś Krakusami, z pewnością zauważył ich zamiłowanie do wszelich językowych zdrobnień. I tak w Krakowie kupuje się „chlebuś”, sprzedawcy czekają na „pieniążki” za zakupiony u nich towar, a kelnerzy w restauracjach podają często „rachuneczek”. Niektórych turystów to drażni, dla innych jest powodem do kpin, ale dla większości to krakowskie zdrabnianie jest po prostu zabawne.

-   „Całuję rączki”- choć obyczaj całowania dam w rękę narodził się w Hiszpanii, nigdzie nie rozwinął się tak bardzo i nie nabrał takiego kulturowego znaczenia, jak w Krakowie właśnie. Krakowianin całuje dłonie niewiast nie tylko ustami, ale całym niemal ciałem, zginając się w pół i akcentując swe działanie słowami „padam do nóżek, całuję rączki”.

-   Centuś krakowski- to określenie pochodzi jeszcze z XIX wieku, kiedy Kraków był pod zaborem austriackim i oficjalnym środkiem płatniczym był austriacki złoty dzielący się na sto centów. Nie wiadomo dlaczego funkcjonuje powszechnie błędne przeświadczenie, że słowo „centuś” oznacza skąpca liczącego każdego centa. Istnieje cały zbiór dowcipów o krakowskich centusiach i ich przesadnym podejściu do pieniędzy, tak naprawdę jednak Krakowianie charakteryzują się po prostu przyrodzonym zmysłem oszczędzania i szacunkiem dla pieniądza.
     
       Tekst ukazał się pierwotnie na Krakow For You


Tylko w Krakowie, czyli najsłynniejsze krakowskie święta i zwyczaje

0 | dodaj


    Lajkonik - Lajkonik, zwany też Konikiem Zwierzynieckim to dziwnie ubrany jegomość ze szpiczastą czapką dosiadający białego konia z ... dwiema nogami. Lajkonik pojawia się na Rynku krakowskim przynajmniej raz w roku, w oktawę Bożego Ciała (ale spotkać go można także podczas różnych ważnych wydarzeń), aby upamiętnić zwycięstwo Krakowian nad tatarskimi najeźdźcami, którzy przed wiekami próbowali zdobyć miasto. Lajkonik harcuje więc co roku na Rynku i rozdaje kuksańce swoją drewnianą buławą. Nikt jednak nie powinien się tego bać, bo ponoć uderzenie buławą przynosi pomyślność na cały rok.

   Wianki – co roku w czerwcu, w okolicach Nocy Świętojańskiej odbywa się jedna z najpopularniejszych plenerowych imprez krakowskich zwana potocznie „Wiankami”. Tradycja „wianków” sięga jeszcze pogańskich obrzędów, kiedy to panny na wydaniu wrzucały uplecione przez siebie z polnych kwiatów wianki w fale Wisły w nadziei, że te pomogą im znaleźć kandydata na przyszłego męża. Dziś wianki to przede wszystkim masowa impreza odbywająca się w zakolu Wisły pod Wawelem, której stałymi atrakcjami są konkursy na najpiękniejszy wianek, koncerty muzyczne i pokaz sztucznych ogni.

   Rękawka – Rękawka jest festynem odbywającym się w dzielnicy Podgórze, u stóp Kopca Krakusa (czy też Kraka), legendarnego założyciela Krakowa. Nazwa tego obyczaju wzięła się podobno od sposobu w jaki Krakowianie usypali legendarnemu władcy ten nietypowy nagrobek, mianowicie nosząc ziemię do budowy kopca w swych rękawach. Zawsze w pierwszy wtorek po Świętach Wielkanocnych pod kopcem Kraka można obejrzeć pokazy walk rycerzy, zapoznać się ze średniowiecznymi rycerskimi zwyczajami, wziąć udział w wielu konkursach oraz spróbować różnych smakołyków.

    Konkurs szopek- odbywa się co roku w grudniu i może w nim brać dosłownie każda osoba, która wykonała szopkę zawierającą oprócz motywów bożonarodzeniowych, także elementy wzorowane na zabytkowej architekturze starego Krakowa. Nagrodzone szopki można oglądać na pokonkursowej wystawie w Muzeum Historycznym miasta Krakowa, ale spore zasoby krakowskich kolorowych cudeniek ma też krakowskie Muzeum Etnograficzne. Zwyczaj konstruowania typowo krakowskich szopek sięga XIX wieku, pierwszy konkurs miał miejsce 21 grudnia 1937 roku. Drugi odbył się w 1938, a trzeci dopiero po wojnie w 1945. Odtąd już kolejne edycje organizowane są nieprzerwanie. Od 1946 roku pieczę nad tym najbardziej krakowskim konkursem sprawuje Muzeum Historyczne.



Piwnica pod Baranami

0 | dodaj
Joanna Rzońca


Magiczną atmosferę Krakowa zawdzięczamy wielu różnym elementom, wśród których znaleźć można zarówno ludzi, jak i konkretne miejsca. Niektóre z tych elementów stanowią jedynie dopełnienie i „ozdobniki” Krakowa, inne zaś mają znaczenie fundamentalne, a to znaczy, że bez nich Kraków nie byłby po prostu tym samym miastem. Czymś takim właśnie jest słynna Piwnica Pod Baranami mająca swoją siedzibę przy Rynku Głównym 27, dzięki której zabłysnęło wiele niezwykłych osobistości polskiej sceny piosenki poetyckiej i kabaretu.
Początkowo Piwnica miała być jedynie czymś w rodzaju klubu studenckiego, w którym mogliby się spotykać młodzi ludzie z krakowskich uczelni, by móc w swobodnej, nieskrępowanej atmosferze podzielić się swoimi pasjami, powygłupiać lub po prostu pogadać. Z takim właśnie założeniem otwierano Piwnicę późną wiosną 1956 roku. Wśród inicjatorów przedsięwzięcia byli między innymi Piotr Skrzynecki, Bronisław Chromy i Krzysztof Penderecki.
Z czasem studencki klub przerodził się w jeden z najbardziej niezwykłych ośrodków artystycznych Krakowa, który ściągał do siebie muzyków, poetów, aktorów i inscenizatorów – eksperymentatorów o tak wysokiej klasie, jak Wiesław Dymny, Janina Garycka, Joanna Plewińska, Krzysztof Komeda, Ewa Demarczyk, Zygmunt Konieczny, Leszek Długosz, Krystyna Zachwatowicz. To oczywiście tylko część nazwisk, które powinno się wymienić. Około roku 1976 nastąpiła pierwsza poważna „zmiana warty” – odeszła dość spora grupa artystów tworząca niepowtarzalny klimat Piwnicy, między innymi Ewa Demarczyk, czy Krystyna Zachwatowicz. Mówiło się, że kabaret nigdy już nie będzie taki sam. To prawda, nie był. Ale na miejsce tych, którzy z Piwnicy odeszli, pojawili się nowi wykonawcy i tak zaczął się nowy rozdział w historii Piwnicy. Do piwnicznej ekipy dołączyli Halina Wyrodek, Alosza Awdiejew, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Anna Szałapak, Zbigniew Preisner, Marek Grechuta. Później pojawili się Beata Rybotycka, Grzegorz Turnau, Jacek Wójcicki. Jak więc widać Piwnica stała się prawdziwą „wylęgarnią” talentów i to talentów nie byle jakich!
Wiele osób zastanawiało się na czym właściwie polega fenomen Piwnicy? Na ten temat powstało kilka książek, filmów i reportaży, ale miłośnicy Piwnicy wiedzą, że żadna książka i żaden film nie odda w pełni atmosfery piwnicznego przedstawienia, czy kabaretu oglądanego na żywo.  Niezwykły klimat tych artystycznych spotkań stał się podstawą do powstania określenia „stylu piwnicznego”. Na ów słynny styl składa się ponad pół wieku artystycznych eksperymentów obrosłych już niemal w legendę.
Piwnica w latach swojego początku odwoływała się do tradycji awangardowych ruchów powstałych w I połowie XX wieku – dadaizmu i surrealizmu. Przedstawienia opierały się często na jawniej drwinie ze skostniałych konwencji artystycznych. Ekscentryczni wykonawcy nie bali się przełamywać schematów i kpić zarówno z widzów, jak i z potocznego myślenia o roli artysty. Drwina ta jednak nigdy nie była wulgarna lub zbyt ostra, opierała się raczej na gustownym poczuciu humoru i błyskotliwej krytyce, czym piwniczni artyści zaskarbili sobie miłość wiernej publiczności. Dziś Piwnica Pod Baranami jest już trochę inna, a to dlatego, że zmieniły się i czasy i ludzie. Ale do teraz odnaleźć można w jej przedstawieniach  echa surrealistycznych klimatów i odwołań do tradycji ruchu Dada.
Do ważnych elementów kształtujących atmosferę Piwnicy należy jazz. Pod koniec lat 50. XX wieku, to właśnie podziemia Pałacu Pod Baranami stały się jednym z ważniejszych ośrodków jazzowych w Polsce. Posłuchać można tu było muzyki Krzysztofa Komedy, Andrzeja Kurylewicza, Wojciecha Karolaka, Jana Ptaszyna Wróblewskiego i śpiewu Wandy Warskiej. W kolejnych dekadach w Piwnicy pojawiały się kolejne wielkie osobistości polskiego jazzu: Tomasz Stańko, Jarosław Śmietana, Krzysztof Ścierański i wielu innych. Czas przemian politycznych w Polsce, czyli przełom lat 80/90 XX wieku przyniósł osłabienie pozycji jazzu w Piwnicy, ale do jazzowych tradycji szybko powrócono dzięki cyklicznemu Letniemu Festiwalowi Jazzowemu w Piwnicy Pod Baranami organizowanemu od 1996 roku.

Jednak prawdziwym sercem i uosobieniem piwnicznego stylu Piwnicy był od samego jej początku Piotr Skrzynecki, który przez lata pełnił rolę konferansjera. Charakterystyczną bródkę, fajkę i nieodzowny kapelusz kojarzyli wszyscy krakowianie. Skrzynecki stał się symbolem Piwnicy i tak dalece „zrósł się” z kabaretem, że kojarzony jest z nim nawet po swojej śmierci w 1997 roku. Dziś każdy, kto nie zdążył poznać tego niezwykłego artysty lub chce sobie przypomnieć i powspominać jego postać, może przysiąść w kawiarnianym ogródku na Rynku Głównym obok figury Skrzyneckiego spoglądającej na ludzi przechadzających się nieopodal ratuszowej wieży.

Planty

0 | dodaj
Joanna Rzońca


        Choć może trudno od razu zgodzić się z tą myślą, to jednym z najbardziej niezwykłych zabytków Krakowa są Planty, czyli „zielone koło” okalające najstarszą część miasta. Nie jest to bynajmniej jeden z wielu miejskich parków, chociaż najczęściej tak traktują go zarówno przyjezdni, jak i sami Krakowianie. Nie wszyscy oczywiście, gdyż dla niektórych jest to ewenement urbanistyczny na skalę światową, dla innych miejsce, w którym można odbyć niezwykły spacer przez epoki, a są i tacy, którym z Plantami kojarzą się licealne i studenckie „wagary”. Do dzisiaj w ciepłe jesienne lub wiosenne dni większość ławek oblegana jest przez krakowską młodzież z okolicznych szkół średnich („jedynka”, „piątka”, „ekonomik”)  i bardziej międzymiastowe, a nawet międzynarodowe grono studentów szacownej Alma Mater.
Co prawda Planty kryją w sobie pewne niebezpieczeństwa – trzeba uważać pod nogi, bo można natrafić tam na niespodziankę od piesków i na głowę, gdyż krakowskie ptactwo też w tym względzie ma coś do powiedzenia. Ale jest to też miejsce romantycznych przechadzek  we dwoje, a jak już coś więcej z takich znajomości wyniknie, to i w powiększonym gronie rodzinnym. Po Plantach przechadzają się ludzie w każdym wieku, do biur pędzą ludzie interesu pracujący w firmach na Rynku,  którzy musieli zostawić samochód na parkingu poza obrębem „zielonego koła”, Cyganki proponują wróżbę, a i niejednego krakowskiego kloszarda można tu spotkać... Ten czterokilometrowy pierścień zieleni jest atrakcyjny o każdej porze roku – na wiosnę „odświeża” stary Kraków, latem daje przyjemny cień, jesienią przyciąga romantycznym złotem i purpurą liści (a i kasztanem w głowę można dostać), a zimą w śnieżnej szacie skłania do refleksji.
Ale czy to naprawdę wszystko, co o Plantach można powiedzieć? Odpowiedź nasuwa się sama: na pewno nie. Aby się czegoś więcej o tym niezwykłym parku dowiedzieć, trzeba jednak sięgnąć w przeszłość. Tym, którzy nie przepadają za historią obiecujemy,  że dzieje Plant podamy w jak najbardziej przystępnej i krótkiej formie.
Zaczęło się to mniej więcej tak: w pewnym momencie (żeby nie męczyć konkretnymi datami, przyjmijmy, że był to po prostu koniec XVIII wieku) podjęto decyzję o wyburzeniu części murów obronnych okalających najstarszą część Krakowa. Wielu mieszkańcom się to nie podobało i protestowali przeciw takiemu pomysłowi, nazywając złośliwie rajców miejskich „burzymurkami”, jednak losy krakowskich fortyfikacji miejskich były już przesądzone. Został jedynie skrawek murów przy Bramie Floriańskiej, gdyż obrońcy zabytkowych fortyfikacji straszyli rajców, że docierający do Krakowa halny będzie ich żonom podwiewał spódnice, bo nie napotka na żadną dużą przeszkodę.
Takie groźby nie wywołały jednak spodziewanego efektu. Obwarowania wyburzano stopniowo. Po pustych , niezagospodarowanych placykach, które powstały w ten sposób zaczęli przechadzać się ludzie i wkrótce miejsca te stały się tak popularnymi skwerami spacerowymi, że trzeba było nad tym w jakiś formalny sposób zapanować.
Symbolicznymi narodzinami dzisiejszych Plant było zasadzenie w dniu 3 maja 1792 roku (dla uczczenia rocznicy Konstytucji 3 maja) „Drzewa Wolności”, czyli wiązu. Od 1815 roku pod nadzorem Feliksa Radwańskiego zaczęto systematycznie sadzić naokoło starego miasta drzewa, tworząc w ten sposób już zupełnie inny, bo zielony, mur zwany „Plantacją”. Takie były oficjalne początki Plant.
 Po Radwańskim pałeczkę w pracach nad rozbudową tego niezwykłego parku przejął Florian Straszewski, który aż do swojej śmierci w 1847 roku całkowicie poświęcił się temu przedsięwzięciu. W następny etap rozwoju (1847-1870) nazwany został „romantycznym” ze względu na to, że nadano Plantom charakteru tak modnego wówczas parku angielskiego pełnego „kwiatowych portretów”, zakrętów, tajemniczych mostków i wyrastających niespodziewanie przed spacerującymi altanek. Później zaczął się trzeci, trwający do 1914 roku okres naturalistyczny i secesyjny. Planty zyskały drewniane ławki (wcześniej były kamienne), oświetlenie gazowe,  sporo pomników (Grażyny, Lilii Wenedy, Jadwigi i Jagiełły, Rejtana i inne) oraz tzw. personel plantowy. Wokół  pierścienia Plant wyrastały jak grzyby po deszczu miejsca towarzyskich spotkań takie jak rewie, kabarety (np. „Odeon”, kawiarnie, cukiernie i słynne nieistniejące już dziś kino „Wanda” (1912).
W dalszej historii Plant wyróżnić jeszcze można okres międzywojenny, czyli „krajobrazowo- sceniczny”, lata drugiej wojny i okupacji (wycięto wtedy pamiątkowy, liczący sobie wówczas 150 lat wiąz), pierwszy okres powojenny (do lat 60. XX wieku) i „lata zaniedbań” 1960-1990. Od lat 90.XX wieku trwają prace rewaloryzacyjne i systematyczne upiększanie Plant, chociaż trzeba przyznać – idą one dość opieszale.
Dziś Planty zajmują powierzchnię ok. 21 ha i są unikatowym w skali europejskiej założeniem urbanistycznym podzielonym na osiem „ogrodów”: 1. Ogród Wawel 2. Ogród Uniwersytet 3. Ogród Pałac Sztuki 4. Ogród Florianka 5. Ogród Barbakan 6. Ogród Dworzec 7. Ogród Gródek 8. Ogród Stradom.

Kiedy będziemy spacerować po Plantach może warto rozglądnąć się za paroma pomnikami, resztkami murów obronnych, pamiątkowymi tablicami. I zastanowić się w którym „ogrodzie” aktualnie się znajdujemy.


Historia krakowskiego Dżoka

0 | dodaj
Joanna Rzońca




Na Bulwarach Wiślanych nieopodal Wawelu stoi niewielki, lecz wzbudzający ciekawość pomnik przedstawiający psa schowanego w otwierających się ludzkich dłoniach. Jest często odwiedzany przez turystów i szczególnie lubiany przez dzieci, które uwielbiają się na niego wdrapywać i głaskać wyrzeźbionego czworonoga. Jednak to miejsce nie jest tylko turystyczną atrakcją, ale przede wszystkim pomnikiem ku czci psiej wierności upamiętniającym jednego z najbardziej znanych polskich psów – Dżoka. Dzieje tego niezwykłego zwierzęcia znane są chyba wszystkim mieszkańcom Krakowa, tą historią żyło przecież całe miasto. I choć wiele osób uważa Dżoka za jedną z najmłodszych legend krakowskich, to wszystkie opisane tu wydarzenia miały miejsce w rzeczywistości.
O Dżoku Kraków usłyszał w roku 1990, kiedy pies pojawił się na Rondzie Grunwaldzkim. Początkowo nie wszyscy wiedzieli dlaczego tam się znalazł, ale w krótkim czasie uporczywie przebywającym na rondzie zwierzęciem zaczęto się bardziej interesować, a miasto obiegła informacja o tragicznej śmierci właściciela, który w tym właśnie miejscu zmarł na atak serca. Dżok, tęskniąc za swym panem, czekał na niego wytrwale w miejscu, gdzie widział go po raz ostatni. Nie pozwalał się nikomu złapać i zabrać, bez względu na pogodę i głód wciąż wypatrywał przyjaciela, który nie mógł już przecież po niego wrócić. Dżok poruszył krakowskie serca – ludzie wybudowali mu budę, by mógł przetrwać zimowe miesiące oraz przynosili mu pożywienie. Mimo wielu prób, Dżok przez rok nie dał się przekonać do opuszczenia ronda. Już wtedy stał się symbolem psiej wierności i więzi, jaka połączyć może zwierzę z człowiekiem.
Przełom nastąpił w roku 1991, kiedy pies postanowił dać szansę kobiecie, która przez wiele miesięcy przychodziła go dokarmiać. Przygarnęła go Maria Muller, żona Władysława Mullera (wieloletniego współpracownika Polskiego Radia i wykładowcy Akademii Rolniczej w Krakowie). Dżok znów znalazł przyjaciela i dom. Niestety po kilku latach psa znów spotkała bolesna strata - pani Maria zmarła, a on został przeniesiony do psiego hotelu w Swoszowicach, skąd niemal natychmiast uciekł. Zginął tragicznie pod kołami pociągu.
Krakowianie jednak  nie zapomnieli o wiernym Dżoku– na zawsze znalazł miejsce w ich sercach. Jego historia poruszyła wielu ludzi, którzy postanowili upamiętnić tę wzruszającą psią wierność. Powstał pomysł wystawienia Dżokowi pomnika, początkowo nie uzyskał on jednak aprobaty władz miasta. Wtedy w akcję popierającą postawienie pomnika włączyły się ogólnopolskie media, wiele organizacji (np. Krakowskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami), znanych osób (m.in. Zbigniew Wodecki, Jerzy Połomski) i oczywiście mieszkańców Krakowa.
Pomnik wykonał prof. Bolesław Chromy, jeden z najbardziej znanych krakowskich rzeźbiarzy, autor m.in. rzeźby Wawelskiego Smoka. Postawiono go na wiosnę 2001 roku – dokładnie w 10 rocznicę opuszczenia przez Dżoka ronda. Odsłony dokonał przedstawiciel psiej nacji, owczarek Kety. Podpis pod pomnikiem krótko opisuje historię wiernego mieszańca:

Pies Dżok

Najwierniejszy z wiernych
Symbol psiej wierności


Przez rok /1990-1991/ oczekiwał
na Rondzie Grunwaldzkim na swego Pana,
który w tym miejscu zmarł

Dżok, the dog

The most faithful canine friend
ever epitomising a dogs boundless
devotion to his master


Throughtout the entire year /1990-1991/ Dżok
was seen waiting in vain at the Rondo
Grunwaldzkie roundabout to be fetched back by
his master, who had fassed away
at the very site


Pomnik Dżoka powstał jako trzeci pomnik psa w Europie, po pomniku wystawionym w Rosji Łajce, która przemierzała kosmos oraz pomniku szwajcarskiego bernardyna, który uratował w górach przed zamarznięciem ponad 40 osób. Pomniki takie stawiano także na innych kontynentach – jednym ze słynniejszych psów był na przykład Balto rasy Siberian Husky, który w latach 20. XX wieku prowadził psi zaprzęg z półprzytomnym poganiaczem przez 1000 km śnieżnego interioru Alaski, aby przywieźć lekarstwo umierającym na błonicę dzieciom. Balto oprócz pomnika w nowojorskim Central Parku doczekał się także kilku filmów opowiadających jego historię. Obecnie pomników upamiętniających czworonożnych przyjaciół człowieka jest dużo więcej, także w Polsce.



















Powyższy tekst ukazał się pierwotnie na Krakow For You






Szlakiem krakowskich legend

0 | dodaj
Joanna Rzońca

Co prawda nie tylko Kraków ma swoje legendy i opowieści, ale właśnie w Krakowie jak nigdzie indziej te niezwykłe historie tak dalece ”wtopiły” się w atmosferę miasta i przybrały materialną, bardzo sugestywną postać, którą można zobaczyć, dotknąć, poczuć. Na to namacalne oblicze legend składają się konkretne miejsca wyznaczające szlak krakowskich opowieści, których jest być może zbyt wiele, by opisać je wszystkie, ale warto wspomnieć przynajmniej o kilku.
Taki spacer szlakiem legend można właściwie zacząć w wielu miejscach. Najprościej wędrówkę rozpocząć po prostu na Rynku Głównym, który jest największym i najbardziej charakterystycznym placem miasta. I już tutaj stojąc pod kościołem Mariackim, którego wieże górują nad płytą Rynku, natknąć się można na pierwsze opowieści. No właśnie - wieże kościoła... podobne, a jednak różniące się wysokością, niesymetryczne. Dlaczego? Legenda mówi, że w odległych czasach średniowiecza dwóch rywalizujących ze sobą braci budowało oddzielnie (każdy swoją) wieże kościoła Marii Panny. Jak to często w rodzinie bywa nie obyło się bez kłótni i wzajemnej zawiści i jeden z braci w akcie zazdrości zasztyletował drugiego, którego wieża była w bardziej zaawansowanym stadium budowy. Sztylet, którym dokonano tej rodzinnej zbrodni do dzisiaj wieszany jest na sukiennicach od strony kościoła. A co się stało z zabójcą? Ukończył co prawda swoją wieżę, która górowała nad niedokończonym dziełem nieszczęsnego brata, ale wyrzuty sumienia tak bardzo dawały mu się we znaki, że rzucił się w końcu z rozpaczy właśnie z wyższej wieży.
Jeśli będziemy mieć trochę szczęścia - a do tego naprawdę nie trzeba wiele, gdyż wystarczy być na Rynku lub w jego pobliżu o pełnej godzinie – spotkamy się z kolejną legendą. Tym razem naszą wyobraźnię powinny pobudzić bodźce dźwiękowe, a konkretnie hejnał, który na trąbce wygrywany jest przez hejnalistę z wieży kościoła Mariackiego (znowu ta wieża!). I chociaż większość Polski jest przekonana, że hejnał można usłyszeć tylko w południe, bo wtedy jego charakterystyczny sygnał rozchodzi się w eter za pośrednictwem polskiego radia, to zapewniamy, że na żywo krakowski hejnał grany jest co godzinę. Uważny słuchacz na pewno się zorientuje, że dźwięk trąbki nagle się urywa i melodia hejnału sprawia wrażenie niedokończonej. Tak też jest w istocie. Hejnaliści nie kończą wygrywanego przez siebie utworu, by upamiętnić postać swojego bohaterskiego poprzednika, który w XIII wieku, podczas najazdu Tatarów na Polskę wypatrzył z daleka nieprzyjaciela zbliżającego się do miasta i zaczął grać na alarm na trąbce. Miasto zdołało przygotować się do odparcia ataku, ale hejnalista przypłacił swoje poświęcenie życiem, gdyż tatarska strzała utkwiła wprost w jego gardle przerywając tym samym grany na alarm hejnał...
Skoro już wiadomo jak to z hejnałem i wieżami kościoła Mariackiego było, można zacząć przemieszczać się Królewskim Traktem, czyli słynną ulicą Grodzką w stronę Wawelskiego Wzgórza wznoszącego się nad zakolem Wisły. To właśnie stąd do wody rzuciła się nieszczęsna królewna Wanda, ale ponieważ już zbyt dużo ludzi zginęło tragicznie w akapitach tego krótkiego tekstu, lepiej przejść do jakiejś innej legendy. A tych na szczęście mamy w zapasie dostatek. Po wspięciu się na wzgórze  i obejrzeniu kompleksu wawelskich zabytków, wybrać można sobie nietypową, ale bardzo atrakcyjną drogę zejścia – poprzez Smoczą Jamę. Jak mówi legenda w grocie tej mieszkał słynny Smok Wawelski, który terroryzował miasto dopóki nie został pokonany przez skromnego, ale sprytnego młodzieńca, niejakiego szewczyka Skubę, bądź też Dratewkę. Niedowiarków wątpiących w istnienie bestii obecność w Smoczej Jamie powinna przekonać co do prawdziwości legendarnej opowieści. No bo i czym niby miałaby być ta skalna grota pod Wawelem, jeśli nie mieszkaniem smoka właśnie? Choć bestia dała się we znaki Krakowianom w przeszłości, obecni mieszkańcy miasta wspominają ją raczej z sentymentem i wystawili jej nawet ziejący ogniem pomnik, przy którym można sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie.
Po pełnej wrażeń wizycie w Smoczej Jamie, mając Wawelskie Wzgórze za plecami i Wisłę przed oczami, należy skręcić w lewo i spacerkiem przejść pod mostem Grunwaldzkim w pobliże ulicy Paulińskiej, gdzie łatwo bocznym wejściem dostać się do kościoła na Skałce. A tam czeka już kolejna legenda związana z osobą św. Stanisława. Przed wejściem do kościoła znajduje się sadzawka z wodą mającą ponoć uzdrawiającą moc. Te szczególne właściwości woda zawdzięcza wydarzeniom, które miały miejsce w czasach bardzo odległych, bo średniowiecznych, a ich dokładny przebieg znamy dzięki przekazom kronikarza Galla Anonima. Otóż św. Stanisław za bardzo angażował się w sprawy dotyczące polityki i podpadł tym samym porywczemu królowi Bolesławowi, który kazał go unieszkodliwić w dość okrutny sposób – Stanisław został zabity podczas odprawiania mszy, a jego poćwiartowane ciało wrzucono do przykościelnej sadzawki. I wtedy zdarzył się cud – poszczególne części ciała zrosły się na powrót w całość. Brakowało co prawda  kciuka, którego połknęła ryba, ale i ten się w końcu znalazł, gdy delikwentkę złowiono i otwarto jej brzuch. Jak głosi napis na tabliczce przy sadzawce woda do dziś zachowała swoje cudowne właściwości i nawet nadaje się do picia. Choć jej zapach do tego nie przekonuje, to jednak śmiało można jej spróbować i nikt nie powinien się nią zatruć.

Na tym zakończyć można spacer i resztę dnia spędzić na Kazimierzu, zaglądając do jednej z wielu urokliwych knajpek, a następne spotkanie z legendami zostawić sobie na kolejne dni spędzone w Krakowie.

Krakowskie smakołyki

0 | dodaj
Joanna Rzońca


Krakowskie tradycje kulinarne
Dzieje kuchni krakowskiej sięgają czasów średniowiecznych, choć trzeba przyznać, że krakowskie tradycje kulinarne ukształtowały XIX –wieczne, wyraźne wpływy galicyjskie i austriackie (szczególnie wiedeńskie). Oczywiście nietrudno się domyślić związku takich wpływów z historycznymi kolejami losu Krakowa, który znalazł się pod wpływem Cesarstwa Austriackiego, tym niemniej  niektóre potrawy mają starsze korzenie sięgające jeszcze czasów pierwszych Jagiellonów.
Choć w Krakowie, jak w każdym dużym mieście, zasmakować można potraw z wielu regionów świata (są tu restauracje węgierskie, włoskie, meksykańskie, wietnamskie i wiele innych), to jest  kilka czysto krakowskich specjałów, które znakomicie wpisują się w atmosferę tego niezwykłego miasta.

Krakowska kuchnia staropolska
Kraków był miastem królewskim, a co za tym idzie jadano tutaj dość obficie, choć oczywiście stół królewski różnił się od stołu bogatego mieszczaństwa, a tym bardziej biedoty miejskiej. Ale trzeba przyznać, że różnice te nie były aż tak widoczne, jak choćby  w strojach.
Podstawowym elementem w jadłospisie było pieczywo – krakowskie piekarnie już w średniowieczu oferowały dziewięć rodzajów wypieków, nie mówiąc o wielu ich odmianach. Krakowianie zakupić mogli chleb czarny, biały, bułki, suchary, słynne krakowskie obwarzanki, rogale, placki z makiem i serem, miodowe ciasteczka oraz inne produkty piekarnicze. Wybór w każdym razie był duży.
Ważnym składnikiem krakowskiej kuchni były kasze: jaglana, jęczmienna, manna. Kasza wykorzystywana była głównie jako dodatek do mięs, na przykład przy przyrządzaniu wszelakich farszy. Jadano także sporo warzyw, szczególnie po tym, jak królowa Bona przywiozła ze sobą na Wawel włoszczyznę, choć i w średniowieczu dania jarskie były dość popularne. Najczęściej na stołach pojawiał się groch, cebula, kapusta, pietruszka, pory. Zdecydowanie mniej było owoców, a jadano je głównie w sezonie. Najpowszechniejsze były jabłka, gruszki i śliwki, trochę mniej poziomki i czereśnie.
Z mięs najpopularniejszy był drób i wieprzowina – przygotowywano je piecząc, dusząc lub gotując. Jadano też sporo wędlin, takich jak kiełbasy i szynki. Ryby wystepowały najczęściej w postaci wędzonej i suszonej. Powszechny był też nabiał i jajka, bez których niemożliwe było przyrządzenie wielu lubianych potraw (choćby pierogów).
Ponieważ Kraków był ważnym ośrodkiem handlowym, można tu było dostać wiele mniej lub bardziej egzotycznych przypraw, którymi chętnie doprawiano potrawy. Najczęściej stosowano sól, czosnek i koper włoski, ale przeciętny mieszczanin nie miał problemów z nabyciem pieprzu, goździków, imbiru, cukru, szafranu, czy rodzynków.
Jeśli chodzi o napoje, to obok zwykłej wody pragnienie zaspokajano piwem i pitnym miodem.
Z krakowskiej kuchni staropolskiej do dziś przetrwały takie potrawy jak kurczak po krakowsku, czy kaczka po krakowsku.

Galicyjskie wpływy
Krakowskie tradycje kulinarne zmieniły się nieco na przełomie XVIII/XIX wieku, a to za sprawą zawirowań historycznych. Oprócz wpływów austriackich dotarło tu też sporo niemieckich, czeskich, karpackich i węgierskich. Po pierwszym rozbiorze dotarło w te okolice dużo Niemców i Czechów, którzy z czasem całkowicie się zasymilowali, a ich potomkowie często stawali się symbolami krakowskości – wystarczy tu choćby wymienić takie osobistości, jak Juliusz Leo, Józef Dietl, Jan Matejko, czy rodzina Zollów. Wszyscy ci przedstawiciele innych nacji przynosili ze sobą własne zwyczaje kulinarne, które z czasem wtapiały się w krakowski kanon kulinarny. Co ważne kuchnia krakowska różni się od kuchni innych regionów dawnej Galicji i historycznej Małopolski – wiele znanych potraw przyrządza się tu po prostu inaczej, stosując zupełnie inne przyprawy.
Czas rozbiorów i wpływy austriackie wykształciły specyficzną dla Krakowa „kulturę kawiarnianą”. Bo choć jest w tym mieście sporo pubów, knajp i barów, to, co dla Krakowa jest naprawdę charakterystyczne, to kawiarnie z prawdziwego zdarzenia, nawiązujące do wiedeńskich tradycji. W Krakowie życie kawiarniane jest niezwykle ważne i stało się częścią niezwykłej atmosfery miasta. Co ważne, Kraków miał też wielki wkład w kształtowanie się kawiarnianych obyczajów na ziemiach polskich. To tu w pierwszych latach XX wieku, w kawiarni Noworolskiego w Sukiennicach (gdzie do dzisiaj można napić się kawy) zainstalowano pierwszy ciśnieniowy ekspres do kawy przywieziony z Wiednia. Warto podkreślić, że była to wówczas nowość na skalę europejską.



Krakowskie specjały i przyprawy


obwarzanki krakowskie – swoisty symbol Krakowa, wpisany w 2006 roku na Listę Produktów      Tradycyjnych. Obwarzanki mają wielowiekową historię – są wypiekane już od czasów średniowiecza (pierwsze wzmianki pochodzą z XIII wieku). Nazwa więła się od obwarzania, czyli zanurzania surowego ciasta we wrzącej wodzie jeszcze przed procesem wypieku.
kminek – wszechobecna krakowska przyprawa, która jednak nie wszystkim przyjezdnym smakuje. Kminek można spotkać w większości krakowskich potraw, dodaje się go nawet do pieczywa. Krakowianie kminek upodobali sobie tak bardzo, że gotują nawet zupę kminkową
polędwiczki wieprzowe w sosie pieprzowo-koniakowym
maczanka po krakowsku, czyli karkówka w sosie kminkowym podawana w kajzerce popularna zwłaszcza wśród tutejszych dorożkarzy
biały barszcz, gotowany na wywarze z wędzonki i zaprawiany śmietaną
pieczywo krakowskie – charakterystyczne ze względu na dużą ilość kminku. Obok chleba krakowskiego popularne są nakminkowane bułki bośniaczki i sztangielki, w których znaleźć można dodatkowo kryształki soli. Krakowską odmianą chałki jest chałka chrześcijańska, czyli jajecznik, który nie jest pleciony lecz ma formę okrągłego placka. Są jeszcze buchty, czyli drożdżowe bułeczki pozlepiane razem, z nadzieniem z powideł.
Krakowskie słodkości – należą do nich serniki z żółtkami i kremem waniliowym, babka z kaszy krakowskiej z bakaliami (ponoć ulubiony deser Anny Jagiellonki) i oczywiście krakowska kremówka (z jej słynną wadowicką odmianą), która nieustannie konkuruje z warszawską napoleonką. Jednak najbardziej charakterystyczny jest torcik Pischingera i Linz. Nazwa tego pierwszego torcika pochodzi od nazwiska wiedeńskiego cukiernika Oscara Pischingera, który w pierwszej połowie XIX wieku wyrabiał pyszny torcik używając wyłącznie wafla karlsbardzkiego – w Krakowie po pierwszej wojnie światowej ten rodzaj wafla był niedostępny więc używano innych wafli. Poza tą zmiana przepis jest identyczny jak ponad 150 lat temu.




Enrico Muscetra i Kraków

0 | dodaj
Joanna Rzońca 


Kraków niemal od zawsze przyciągał do siebie wielkie osobowości twórcze, które właśnie w tym mieście odnajdywały natchnienie i inspirację do swojej działalności artystycznej. Działo się tak przed wiekami i dzieje się tak również obecnie – a to zapewne dzięki niezwykłej atmosferze, którą przesiąknięte jest to miasto.

Jednym z współczesnych artystów, którzy zachwycili się Krakowem jest włoski grafik, malarz i rzeźbiarz, Enrico Muscetra. Artysta od 2003 roku, czyli od ponad pięciu lat spędza w Krakowie po kilka miesięcy, dzieląc swoje życie pomiędzy włoskim Salento a dawną siedzibą królów Polski.
Muscetra zrealizował wiele międzynarodowych projektów, które przyniosły mu uznanie nie tylko w środowisku artystów i krytyków sztuki, ale również wśród odbiorców. Zasłynął w latach 1973- 1974, kiedy na przedmieściach Mediolanu pojawiły się oniryczne murale jego autorstwa, które znacznie odbiegały od panującego wówczas nurtu zaangażowanego społecznie. Później przyszedł czas na przedsięwzięcia takie, jak ”Pomnik Jeżowca” w Gallipoli, „Człowiek z wielkim sercem” w Martano, czy też „Zwiastowanie” w Aradeo. 
O kilku lat artysta realizuje swoje pomysły również w Polsce. Nie bez echa przeszła jego pamiętna wystawa „Romeo i Julia - niespełnione marzenie”, którą podziwiać można było na dziedzińcu krakowskiego Pałacu Kszysztofory. Była to artystyczna wariacja na temat słynnej szekspirowskiej historii o nieszczęśliwej miłości, która nie mogła się spełnić ze względu na przeciwności losu. Figura słynnych literackich kochanków przez kilka tygodni gościła zresztą na płycie Rynku Głównego. Obrazy i rzeźby Muscetry były również wystawiane w galerii autorskiej Bronisława Chromego w krakowskim Parku Decjusza.

Jednak artysta nie ogranicza się jedynie do Krakowa, choć przyznać trzeba, że to właśnie miasto szczególnie sobie upodobał. Jego prace można oglądać także w wielu innych małopolskich miejscowościach. W lipcu 2008 roku, za sprawą Muscetry właśnie Wieliczka zyskała jeszcze jeden wizerunek swej patronki, św. Kingi, który różni się jednak znacznie od klasycznych pomników, dając widzowi możliwość samodzielnej interpretacji rzeźby i jej nietypowego kształtu. Artysta przedstawił św. Kingę jako kobietę silną – co symbolizować ma ciężki i solidny brąz, z którego wykonany jest pomnik – ale równocześnie bardzo subtelną i uduchowioną, a to dzięki sprawiającej wrażenie lekkości formie przybierającej płomienisty kształt. Dzięki temu Muscetra ukazał zarówno trwałość dzieła Kingi, jak i jej delikatność i świętość. Rzeźbą artysty poszczycić może się także słynąca ze swych aniołów Lanckorona – pomnik oczywiście przedstawia anioła, którego zaprojektowana przez Muscetrę postać wprowadzona została w przestrzeń lanckorońskiego rynku. Najbardziej charakterystycznym motywem przewijającym się w twórczości Muscetry niczym lejtmotiv jest serce - ze wszystkimi konotacjami jakie niesie ze sobą ten symbol. Sercom Muscerty daleko jednak do funkcjonującemu w popkulturze znaku, są one bowiem często gorzkie, ale też nierzadko płomienne; są symbolem wielkich namiętności i pasji, ale również ciężaru, jaki ze sobą niesie intensywność uczucia – również niespełnionego. Dobrze tłumaczą rolę tego symbolu słowa samego artysty: „Przede wszystkim miłość! Lub lepiej – niemożliwość miłości jest zapewne najbardziej uniwersalnym obrazem cierpienia i ciężaru życia pod wpływem wielkich uczuć. To tłumaczy także i nadaje sens tworzeniu przeze mnie obrazów malarskich i rzeźbiarskich, które odnoszą się do serca.”
Miłość (zarówno tragiczna, jak i spełniona) jest bowiem dla artysty tematem uniwersalnym i zrozumiałym dla wszystkich ludzi bez względu na różnice kulturowe. Artysta próbuje więc poprzez swoje dzieła snuć rozważania na temat tego czym jest owo uczucie i jak głębokie może być spowodowane nią rozdarcie. Odpowiedzi tych udziela nie tylko poprzez rzeźby, ale też za pomocą obrazów i rycin.
Drugim tematem wokół którego skupia się Enrico Muscetra jest problem zderzenia duchowości z cielesnością i konsekwencje nieprzystawalności tych dwóch form bytu. Problem wykluczenia materii pojawia się w wielu dziełach twórcy, stąd też rzeźby artysty często intrygują pustymi miejscami i otworami, nadającymi obiektom lekkości i niemal koronkowości. W tej afirmacji bezcielesności uprzywilejowane miejsce zajmuje jednak wciąż serce, które – mimo, że jest organem ciała – pełni równocześnie funkcję symbolu całej sfery duchowej.


Powyższy tekst ukazał się pierwotnie na Krakow For You i dostępny również TUTAJ

Błonia krakowskie

0 | dodaj
Joanna Rzońca

Błonia są chyba najdziwniejszym parkiem Krakowa. Tak, tak - parkiem właśnie, choć może w pierwszej chwili ta nazwa nie wydaje się do końca adekwatna, gdyż drzew, które są elementarnym składnikiem parków, raczej na Błoniach się nie spotka. A jednak jest to park, tyle że łąkowy – jak brzmi jego właściwa nazwa.
Ale nie tylko kwestia nazwy jest czymś, co może zadziwić. Ta trawiasta przestrzeń o naprawdę dużej powierzchni (48 ha) nigdy nie była naruszona zabudową, choć na przestrzeni dziejów roztaczano wiele różnych wizji dotyczących sposobu zagospodarowania tak dużego terenu (można wspomnieć choćby plany niemieckie z czasów II wojny światowej, według których Błonia miały stać się miejscem budowy ekskluzywnych osiedli mieszkaniowych dla niemieckich urzędników i żołnierzy). To nie wszystko – Błonia są przede wszystkim unikalnym zielonym łącznikiem pomiędzy dzielnicą o charakterze willowym i wypoczynkowym a ścisłym centrum Krakowa.
Ze względu na swą sporą powierzchnię ten nietypowy „park” najczęściej wykorzystywany jest jako doskonałe miejsce wszelkich wydarzeń, które mają charakter masowy. Najczęściej są to okolicznościowe imprezy dla całych rodzin organizowane w ramach dni sportu, dnia dziecka, majówek, festynów itp. Szczególną rolę Błonia pełniły jednak podczas papieskich pielgrzymek – stawały się one wtedy wielką zieloną świątynią na wolnym powietrzu gromadzącą tysiace ludzi na mszach prowadzonych przez Jana Pawła II. Taki właśnie obraz krakowskich Błoń jest najbardziej zanany w świecie i ze względu na te słynne msze święte stały się one obowiązkowym niemal punktem na trasach turystów zwiedzających Kraków. Tradycja mszy na Błoniach zakorzeniła się tak dalece, że kontynuował ją także następca Jana Pawła II, Benedykt XVI podczas swojej wizyty w Krakowie. I zapewne Błonia zgromadzą w ten sposób wiernych jeszcze nie jeden raz.
Ale jak to się właściwie stało, że tak duży obszar zieleni przetrwał w nienaruszonym stanie niemalże w centrum miasta przez tak wiele lat? Historia tego parku sięga odległych czasów średniowiecza. O dużych terenach pomiędzy Krakowem a wsią Zwierzyniec pełniących rolę pastwisk wykorzystywanych przez mieszkańców osad wspomina już dokument lokacyjny miasta Krakowa z 1257 roku. W roku 1358 teren dzisiejszych Błoń wchodził już w zakres pastwisk należących bezpośrednio do Krakowa. Mniej wiecej w tym czasie rozgorzał ciągnący się aż po wiek XVII spór pomiędzy klasztorem norbertanek, a gminą miejską o te pastwiska właśnie. Sama nazwa Błonie (Blone) pojawiła się po raz pierwszy w 1402 roku i przez wiele lat służyła jako określenie pastwisk, bo takie było główne przeznaczenie tych terenów.
Zmiana w zakresie wykorzystywania Błoń nastąpiła dopiero we wspomnianym już wieku XVII. Przede wszystkim zaczęło nimi interesować się wojsko: odbywały się tu ćwiczenia artylerii, parady (1802 rok – wojsk austriackich, 1809 rok – wojsk Poniatowskiego i Dąbrowskiego), tymczasowe obozy wojskowe. W XIX wieku Błonia kompletnie straciły swoje znaczenie gospodarcze, za to umocniła się ich funkcja militarna (1849 rok – wizytacja wojsk rosyjskich maszerujacych przeciw powstańcom węgierskim przez cara Mikołaja I).
Przełom XIX i XX wieku nadał Błoniom krakowskim  rolę bardziej reprezentacyjną: organizowano tu uroczystości związane z obchodami rocznicy Bitwy pod Grunwaldem (500 – lecie w 1910 roku), czy też Odsiecze Wiedeńskiej (250 – lecie w 1933 roku i 300 – lecie w 1983 roku). Po drugiej wojnie światowej na Błoniach często urządzano pokazy spadochronowe,  zawody balonowe i parady lotnicze.
Mimo, że obszar Błoń zawsze sprawiał problemy pod względem wykorzystania go pod zabudowę urbanistyczną z powodu swojegoj podmokłego chrakteru, jego przestrzeń w XX wieku była coraz bardziej ograniczana poprzez wznoszenie nowych budowli właśnie. W latach okupacji istniło nawet całkiem realne niebezpieczeństwo zamienienia tych terenów na niemiecką dzielnicę urzędową, a później na awaryjne niemieckie lotnisko.

Na szczęście Błonia nigdy nie zostały zabudowane całkowicie i do dziś służą jako świetny teren rekreacyjny, miejsce festynów, artystycznych pokazów plenerowych, zawodów sportowych i kiermaszy. Są miejscem rodzinnych spacerów i przestrzenią, gdzie właściciele czworonogów pozwalają się swym podopiecznym porządnie wybiegać. Ostatnim atutem Błoń jest jednak ich aspekt wizualny – roztacza się z nich widok na Stare Miasto a z drugiej strony na wzniesienia krakowskich kopców: Kościuszki i Piłsudskiego. Nic dziwnego, że Błonia wpisane zostały do wojewódzkiego rejestru zabytków.

Powyższy tekst ukazał się pierwotnie na Krakow For You i jest dostępny także TUTAJ

Wawelski czakram

0 | dodaj
Joanna Rzońca

To jedna z większych krakowskich zagadek – trudno jest zdobyć jednoznaczne informacje na temat tajemniczego czakramu znajdującego się na Wawelu. Istnieje na ten temat kilka hipotez, mniej lub bardziej wiarygodnych, ale mimo dużej rozbieżności w poszczególnych opowieściach o czakramie, wciąż wielu ludzi przybywa do Krakowa aby skorzystać jego niezwykłych właściwości.
Czym właściwie jest ów czakram? Żeby odpowiedzieć na to pytanie należy dokładniej przyjrzeć się wierzeniom pochodzącym z dość odległych regionów, bo z … Indii. Czakramy, a właściwie czakry (bo tej nazwy częściej się używa) to energetyczne punkty lub też „kręgi”, czy „wiry”, które według wierzeń opartych o hinduizm i buddyzm tantryczny znajdują się w ludzkim ciele. W organizmie występuje podobno siedem czakr głównych i tysiące pomniejszych i chociaż nigdy nie zostało to potwierdzone naukowo, wielu ludzi wierzy w ich istnienie.
Koniec XIX i cały wiek XX przyniósł wzrost zainteresowania kulturami pozaeuropejskimi, bardzo rozwinęła się wówczas choćby etnografia – miało to też swoje dodatkowe skutki w postaci fascynacji egzotycznymi dla ludzi zachodniej cywilizacji religiami. Właśnie od tamtego czasu coraz większy entuzjazm i ciekawość zaczęły budzić wywodząca się z hinduskiej tradycji koncepcja czakramów. Pojawiły się też teorie o tak zwanych „czakramach Ziemi” – nasza planeta na wzór organizmu ludzkiego także posiadać ma swoje punkty energetyczne, posiadające niezwykłe, magiczne wręcz właściwości.
Istnieje kilka list siedmiu głównych czakramów Ziemi – wiadomo wiele zakątków globu chciałoby mieć coś takiego u siebie, bo taki energetyczny punkt o cudownych właściwościach ściąga do danego miejsca całe pielgrzymki. Według niektórych list jeden z czakramów znajduje się właśnie w Krakowie, a dokładnie na Wawelskim Wzgórzu, w krypcie świętego Gereona. Krypta jest niedostępna dla zwiedzających, z tego powodu wszyscy, którzy chcą poddać się dobroczynnemu działaniu wawelskiego czakramu gromadzą się w lewej części  dziedzińca zamkowego, by dotarła do nich choć część uzdrawiającej energii. Trzeba przyznać, że wśród „czakramowców” spotkać można ludzi z najdalszych nawet zakątków świata, bo sława Wawelu obiegła właściwie całą Ziemię.
Zapewne wiele osób zastanawia się jak właściwie ów czakram wygląda. Do krypty Gereona zwykłym śmiertelnikom wejść nie wolno, więc jak zwykle w takich sytuacjach zaczyna działać wyobraźnia. Europejczykom trudno jednak wyobrazić sobie skupisko czystej energii, dlatego też wawelski czakram funkcjonuje w ludzkiej świadomości jako zjawisko materialne i ma postać „świętego kamienia”. Na temat pochodzenia tego kamienia istnieje kilka teorii. Niektórzy twierdzą, że to meteoryt, zawdzięczający swe niezwykłe właściwości energii pochodzącej z kosmosu, inni uważają, że kamień pochodzi z Indii i tam został „naładowany”, są też i tacy, którzy magiczne właściwości czakramu wiążą z działalnością pogańskich druidów. Co ciekawe powojenne badania przeprowadzone przez mgr inż. Władysława Rzepeckiego z Instytutu Fizyki Jądrowej wykazały, że w okolicach krypty św. Gereona w istocie występują dwa silne ogniska promieniowania energetycznego na głębokości 1200 m i 250 m. Sprawa czakramu jest więc rzeczywiście niejednoznaczna.

Wawelski święty kamień jest jedną z najmłodszych krakowskich legend. Według wielkiego znawcy historii Krakowa, prof. Michała Rożka legenda ta powstała w okresie Młodej Polski, czyli w czasach bardzo specyficznych, a jednym z jej piewców był między innymi „poeta przeklęty” Stanisław Przybyszewski. W dwudziestoleciu międzywojennym do rozprzestrzenienia się sławy wawelskiego czakramu przyczyniła się współtwórczyni Polskiego Towarzystwa Teozoficznego, Wanda Dynowska. Dynowska, która od 1935 roku przebywała w Indiach rozsławiła tam wawelski kamień i sprawiła, że po wojnie do Krakowa zaczęło przyjeżdżać dość sporo Hindusów. A obecność Hindusów na Wawelu uwiarygodnia legendę. I w ten sposób koło się zamyka.

Krakowski Szkieletor

0 | dodaj
Joanna Rzońca


Ta nazwa jest świetnie znana wszystkim krakowianom, ale także wielu ludziom spoza Krakowa, bo sława Szkieletora dawno już przekroczyła granice miasta. Ten architektoniczny dziwoląg nazywany jest czasem mekką kloszardów, samobójców i miłośników sportów ekstremalnych, ale są i tacy, którzy uważają go za największą pomyłkę budowlaną w dziejach Krakowa. Jedno jest pewne – niewiele jest w Krakowie obiektów, wokół których narosło tyle kontrowersji, co wokół Szkieletora właśnie.
Czym właściwie jest ów słynny Szkieletor? Albo inaczej – czym miał być? No cóż, początki istnienia tej – jakby na to nie patrzeć – wciąż przecież niezwykłej budowli były oparte na iście nowatorskiej wizji. W 1975 roku rozpoczęto nieopodal Ronda Mogilskiego budowę niezwykle nowoczesnego budynku, który stać się miał wizytówką i chlubą Krakowa. Przedsięwzięcie było pionierskie w skali kraju i wróżyło obiektowi świetlaną przyszłość – to właśnie tu odbywać się miały wszelkie konferencje, zjazdy, sympozja; to właśnie z tarasów dzisiejszego Szkieletora zagraniczni goście mieli podziwiać panoramę Krakowa. Rzeczywistość jak już wiemy okazała się jednak trochę inna…
Ale wróćmy do roku 1975. Wówczas nikt jeszcze nie zakładał niepowodzenia, wszyscy owładnięci byli wizją tworzenia nowoczesności, której przykładem miała być budowana właśnie siedziba Naczelnej Organizacji Technicznej. Wykonawstwo inwestycji powierzono Mostostalowi, który w ciągu czterech lat wzniósł 24 – piętrowy szkielet budowli. Pierwsze dwa piętra przeznaczone były na salę kongresową mieszcząca 500 osób oraz część gastronomiczno- usługową. Kolejne kondygnacje przewidziane były jako pomieszczenia administracyjne i szkoleniowe, które miały być połączone z salą konferencyjną nowoczesnym systemem audiowizualnym. Na piętrze 15 i 16 zaplanowano kawiarnie z tarasami widokowymi, a kondygnacje najwyższe stanowić miały hotelowe apartamenty. Przy budynku miał się także mieścić parking podziemny.
Trzeba przyznać, że wizja rzeczywiście była imponująca, ale czy czegoś przypadkiem nam nie przypomina? Tak, tak historia lubi się powtarzać. Dzieje Szkieletora przywodzą na myśl słynny, nigdy nie ukończony projekt Pomnika III Międzynarodówki Wladimira Tatlina. Tatlin, przedstawiciel radzieckiego konstruktywizmu, miał wizję zbudowania czegoś iście niezwykłego – pierwszego w świecie przykładu architektury kinetycznej, czyli budowli, która się porusza. Artysta miał jednak pecha – urodził się w złym czasie i złym miejscu, by zrealizować swoje plany, a jego wizja po prostu przerosła swoje czasy. Z krakowskim Szkieletorem było trochę inaczej, tutaj ostateczny cios miał charakter czysto ekonomiczny, zwyczajnie zabrakło pieniędzy.
Od 1979 roku budynek stoi niezagospodarowany. Było co prawda sporo pomysłów na to jak go wykorzystać, ale żaden nie został zrealizowany. Lata 80. XX wieku przyniosły ze sobą projekt utworzenia w budynku zaplecza mieszkaniowego dla robotników Huty im. Lenina – pomysł oczywiście upadł. W następnej dekadzie Szkieletora chciała wykupić francuska sieć hoteli, ale wtedy wynikł problem uregulowań prawnych, gdyż po zmianie systemu politycznego, nie wiadomo było do końca kto jest właścicielem nieruchomości. Później narodziło się jeszcze kilka idei co zrobić z niewygodną budowlą: chciano ją wyburzyć, zbudować na jej miejscu apartamentowce, przekształcić w nowoczesny biurowiec itd. Szkieletor pozostał jednak Szkieletorem.
Co się stanie z najsłynniejszą niedokończoną krakowską inwestycją XX wieku tak naprawdę nie wiadomo. Krakowianie chyba zdążyli się do niego przyzwyczaić i żartują nawet często, że jest to niezastąpiony punkt orientacyjny. Faktem jest też, że Szkieletor stanowi jeden z ulubionych obiektów fotografików, szczególnie tych zajmujących się obrazowaniem ciemnych stron miasta i postępu technicznego, gdyż budowla idealnie wpisuje się w postindustrialne klimaty wizji zdegenerowanej urbanizacji. Szkieletor spokojnie mógłby też zagrać w filmie z rodzaju „Mad Maxa”, czy „Ucieczki z Nowego Jorku”.

Podobno ostatnio pojawiły się nowe pomysły na zagospodarowanie budowli. Słychać już jednak ironiczne głosy, że jeśli znów z tych planów nic nie wyjdzie, to za kilka lat Szkieletor zostanie wpisany do rejestrów krakowskich zabytków.

Krakowskie tropy doktora Fausta

0 | dodaj
Joanna Rzońca


Motyw ogarniętego niepohamowaną żądzą wiedzy naukowca- alchemika, który by osiągnąć swój cel nie cofa się nawet przed sprzedaniem swej duszy diabłu, pojawiał się w sztuce od XVI wieku. Ten dążący do zdobycia prawdy o istocie świata nieszczęśnik znany jest jako doktor Faust – człowiek, który podpisał cyrograf z siłami ciemności w imię osiągnięcia wiedzy absolutnej. Jest on bohaterem wielu utworów literackich, muzycznych i filmowych.
 Postać Fausta pojawia się choćby w dramacie Christophera Marlowe’a „Tragiczna historia doktora Fausta”, powieściach Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata” oraz Thomasa Manna „Doktor Faustus”. Doktor jest też motywem przewodnim utworów muzycznych, między innymi Berlioza, Beethovena, Liszta, a także filmowych (np. „Faust” Murnaua z 1926 roku). Najsłynniejszym jednak dziełem opiewającym historię paktującego z Mefistofelesem naukowca pozostaje sztandarowe dzieło romantyzmu, czyli „Faust” Goethego.
Niewielu jednak wie o tym, że bohater dramatu Goethego miał swój pierwowzór w osobie niemieckiego astrologa, alchemika i wędrownego lekarza, Johanna Georga Fausta (ok. 1480-1538), znanego jako autor alchemicznego traktatu dotyczącego magii i tajemnej wiedzy o dość wymownym tytule  „Zmuszenie piekieł”. Ciemna legenda Fausta zrodziła się pod koniec XVI wieku, po wydaniu dzieł „Historia doktora Johanna Fausta, słynnego czarnoksiężnika i mistrza czarnej magii” oraz „Historia godnego potępienia żywota i marnej śmierci doktora Fausta”, w których został on przedstawiony jako oszust, heretyk i czarnoksiężnik mający konszachty z diabłem. Od tej pory Faust stał się symbolem sprzedającego diabłu duszę naukowca.
Cóż jednak legenda Fausta ma wspólnego z Krakowem? Okazuje się, że wiele. Słynny doktor pierwsze kroki w swojej naukowej działalności stawiał bowiem właśnie w Krakowie. Krakowski Uniwersytet był miejscem, gdzie Faust zdobywał wiedzę z zakresu astrologii, alchemii,  nauk przyrodniczych, a także – co potwierdzają źródła niemieckie i angielskie – magii. W tamtych czasach częstym zjawiskiem było studiowanie praktyk magicznych (pamiętajmy, że wtedy za magiczne uchodziło wiele zjawisk, które dziś można racjonalnie wytłumaczyć) na publicznych uczelniach europejskich. Uniwersytet Jagielloński był zaś uczelnią o wysokiej renomie i przyciągał wielu chcących poszerzać swą wiedzę w różnych zakresach młodych naukowców, a także kabalistów. Jednym z nich był właśnie cieszący się później złą sławą Johann Georg Faust.
Na tym jednak krakowskie tropy związane z osobą Fausta wcale się nie kończą. W 1790 roku do Krakowa przybył sam Johann Wolfgang Goethe, który spędził tu kilka wrześniowych dni. Czego tu szukał? Sceptycy twierdzą, że królewski gród był dla Goethego jedynie przystankiem noclegowym w hobbystycznej podróży po Europie szlakiem ciekawych minerałów. Wiadomo, że niemiecki poeta był wielkim miłośnikiem i pasjonatą minerałów, których poszukiwania przywiodły go na ziemie polskie. W Małopolsce interesowała go głównie Wieliczka – w dzienniku Goethego pisanym podczas podróży znaleźć można szczegółowe opisy różnych rodzajów soli.
Jednak poeta wstąpił też na Uniwersytet Jagielloński. W jakim celu? Zdania są podzielone. Część historyków twierdzi, że Goethego interesowały jedynie uniwersyteckie zbiory minerałów, są jednak i takie głosy, które mówią o zgoła innych powodach. Otóż niektóre źródła podają, że poeta przybył do Krakowa w poszukiwaniu śladów sławnego Fausta i to właśnie chęć poznania szczegółów dotyczących studenckich lat alchemika przywiodła Goethego w mury szacownej krakowskiej uczelni. Czy znalazł tu jakieś tropy? Tego nie wiemy. Faktem jest jednak, że pierwsze strofy słynnego dramatu powstały w roku 1790, czyli w roku pobytu Goethego w Krakowie, więc być może to właśnie pobyt w tym mieście zainspirował mistrza do stworzenia „Fausta”.

Dziś po pobycie Goethego w Krakowie nie zostało wiele pamiątek – ot, kilka notatek w dzienniku artysty. Nawet w mieszczącym się na Rynku Głównym Instytucie Goethego nie znajdziemy zbyt wielu informacji o tym jak poeta spędzał dni podczas swej bytności w Grodzie Kraka. Jednak krakowianie, by ta ciekawa historia nie odeszła w całkowite zapomnienie, wystawili na ścianie kamienicy Józefa Bartscha na rogu Rynku Głównego i Sławkowskiej tablicę upamiętniającą odwiedziny Goethego w Krakowie. To w tej kamienicy poeta, wraz ze swym znajomym hrabią von Redenem mieszkał między 5 a 8 września 1790 roku. I kto wie, może to właśnie tutaj, podczas jednej z tych kilku wrześniowych nocy śpiącemu mistrzowi przyśniła się historia Fausta, którą umieścił w swym słynnym dramacie.
Created by Agata for WioskaSzablonów. Technologia blogger.