Skałka

0 | dodaj





Pomiędzy Wisłą a zabudową krakowskiego Kazimierza, ukryty za kutą bramą, znajduje się klasztor Paulinów, przy którym stoi na wielkim kamiennym postumencie kościół pod wezwaniem Michała Archanioła i św. Stanisława. Właśnie temu kamiennemu postumentowi miejsce to zawdzięcza nazwę „Skałka”.

Ten zakątek Krakowa jest miejscem bardzo urokliwym i wielu Krakowian oraz przyjezdnych szuka tu chwili wytchnienia. Wokół zespołu klasztornego roztacza się ogród, w którym znajduje się sadzawka św. Stanisława –słynna „kropielnica Polski”.  Miejsce to wydaje się bardzo wyciszone i spokojne, ale ziemia ta kryje tak naprawdę swoją mroczną tajemnicę. Aż trudno uwierzyć, że w tej okolicy rozegrały się przed wiekami dramatyczne wydarzenia z biskupem Stanisławem i królem Bolesławem Śmiałym w rolach głównych. Skałka była bowiem świadkiem zdarzeń, które mogłyby stanowić kanwę trzymającego w napięciu dramatu sensacyjnego.

Ta historia to przykład odwiecznego konfliktu między kościołem a państwem, który znany jest w każdym kręgu kulturowym od zarania dziejów, z tym, że tutaj przybrał on wyraz bardzo mocny i nabrał symbolicznego znaczenia. Do dziś nie wiadomo dokładnie co było powodem tego konfliktu, wiemy jedynie, że w 1079 roku król Bolesław oskarżył biskupa Stanisława o zdradę i skazał na śmierć przez poćwiartowanie. Podobno do wykonania wyroku doszło w chwili, gdy Stanisław odprawiał mszę – rycerze króla porwali duchownego wprost sprzed ołtarza i brutalnie zamordowali. Pocięte ciało Stanisława wrzucono do pobliskiej sadzawki, gdzie w sposób cudowny zrosło się ono w jedną całość. Tradycja mówi, że to właśnie ta sama sadzawka przykościelna, z której dziś czerpać można wodę. Ma ona ponoć właściwości lecznicze – i rzeczywiście, nie brak ludzi, którzy gotowi są to potwierdzić na swoim przykładzie. Ta krwawa historia z zamierzchłej epoki średniowiecza zakończyła się dość poważnymi komplikacjami politycznymi dla króla i kanonizacją Stanisława, którego uznano za męczennika i patrona polski. Relikwie świętego złożono na Wawelu i odtąd co roku na wiosnę odbywa się wielka procesja z udziałem najważniejszych osobistości państwowych i kościelnych z Katedry Wawelskiej na Skałkę, w której niesione są właśnie owe relikwie.

Ale Skałkę z Wawelem łączy jeszcze coś. Nie bez powodu przecież miejsce to nosi miano „Małego Wawelu”! Jest to bowiem druga  tak ważna dla Polski nekropolia, w której pochowane są zasłużone dla kultury i nauki osobistości. W krypcie pod barokowym kościołem spoczywa pogrążonych w wiecznym śnie kilkunastu wybitnych Polaków. Wśród nich znajdują się uczeni - Jan Długosz, Tadeusz Banachiewicz i wszelakiej maści artyści: poeci, pisarze, malarze, kompozytorzy, ludzie teatru.  Warto wymienić ich nazwiska - Stanisław Wyspiański, Józef Ignacy Kraszewski, Jacek Malczewski, Teofil Lenartowicz, Henryk Siemiradzki, Adam Asnyk, Lucjan Siemieński, Wincenty Pol, Karol Szymanowski, Ludwik Solski i pochowany ostatnio – choć nie bez kontrowersji – Czesław Miłosz.



Jest więc Skałka miejscem godnym uwagi i potrafiącym zaintrygować na wiele sposobów – krwawą i tajemniczą historią sprzed wieków, krypta zasłużonych, czy też legendarną sadzawką, z której czerpać można wodę o uzdrawiającej mocy.

Dębniki

0 | dodaj



Jak wiadomo każda krakowska dzielnica ma - zarówno dla swych mieszkańców, jak i zwiedzających miasto przybyszów - coś ciekawego do zaoferowania. Przy niektórych częściach Krakowa Dębniki prezentują się więc dość niepozornie, bo właściwie cóż takiego nietypowego można w tym rejonie znaleźć? Otóż można. Jest to niewątpliwie nostalgiczna, refleksyjna, ale i też bardzo rekreacyjna część miasta.
Dzielnica VIII – gdyż oficjalnie taką mało porywającą nazwę ten teren posiada, jest jedną z największych administracyjnych części Krakowa. Obejmuje Dębniki historyczne, Ludwinów, osiedle Podwawelskie, Zakrzówek, Ruczaj, a także Tyniec i jeszcze parę innych osiedli, których nazwy nie zostaną tu umieszczone, gdyż ta wyliczanka jest długa i mogłaby uśpić potencjalnego czytelnika. W każdym razie warto wiedzieć, że Dębniki to nie tylko Dębniki.
To, co rzuca się w oczy już na pierwszym spacerze po właściwych, historycznych Dębnikach, to swoiste wyciszenie i niespieszność. Po dłuższym zastanowieniu można dojść do wniosku, że wrażenie to ma bezpośredni związek z dość sporą liczbą  mieszkańców w jesieni życia. Zapewne ma to jakieś znaczenie, ale tę niezwykłą atmosferę składają się nie tylko spotykani na dębnickich ulicach przechodnie, ale też okoliczne budynki i przestrzeń.
Właściwie od początków swego istnienia Dębniki miały charakter willowy – od XVII wieku swe rezydencje stawiali tu krakowscy duchowni i urzędnicy dworscy, od 1910 roku, kiedy włączono je w obręb Krakowa, stały się oficjalną „dzielnicą willową”. W 1925 roku powstał nawet projekt przekształcenia tej części Krakowa w „miasto- ogród”, jednak niestety nie został on zrealizowany. Powstało za to wybudowane w latach 30. osiedle dla byłych legionistów na ulicy Praskiej.
Zapewne tak właśnie zapamiętał Dębniki mieszkający tu między 1938 a 1944 rokiem najpierw jako student, później jako pracownik Solvayu, Karol Wojtyła. Szczególne wspomnienia musiał w nim budzić Kościół Salezjanów przy ulicy Konfederackiej, w którym odprawił już jako kapłan swoją pierwszą mszę z udziałem wiernych (1946). Jednak nie tylko ze względu na osobę papieża warto chociażby przejść się po dębnickich zakątkach.
Bliskość bulwarów wiślanych zachęca do spacerów lub rowerowych wypraw w stronę Tyńca. Jeśli chodzi o widoki, to ująć je można jednym, choć niestety tak bardzo nadużywanym słowem: piękne. Pogodne popołudnie zaś spędzić można w młodym, bo powstałym w 2002 roku Parku Dębnickim, który nota bene został pierwszym laureatem nagrody architektonicznej im. J. Bogdanowskiego (2003).


Spragnieni mocniejszych wrażeń powinni wybrać się na Skałki Twadowskiego, gdzie można zarówno pospacerować (są alejki, a jakże), powspinać się (to dla tych, którzy mają i sprzęt i odrobinę umiejętności w tym zakresie), jak i przećwiczyć zjazdy na rowerach górskich (też przydałby się sprzęt). Ci, którzy maja zadatki na kamikadze próbują też swoich sił w pływaniu na popularnym wśród tejże grupy „basenie” Zakrzówek, powstałym po zalaniu kamieniołomu, ale takiej akurat formy wypoczynku nie polecamy. Chyba, że ktoś lubi podczas wodnych akrobacji zderzać się ze zużyty pieluchami  albo planuje  nabić się na jakąś niewidoczną podwodną ostrą skałkę.

Hotel Forum

0 | dodaj



To jedna z większych osobliwości krakowskiej architektury – niegdyś najnowocześniejszy budynek w Krakowie, dziś największy miejski billboard zasłaniający sobą widok na Wawel. Nie spełnia już swojej pierwotnej funkcji, od jakiegoś czasu nikt w nim nie gości, chociaż w latach swej świetności był miejscem tętniącym życiem, swoistą wizytówką Krakowa. Zatrzymywały się tu znane światowe osobistości: George Bush, Vaclav Havel, Helmut Kohl, Francois Mitterrand, Steven Spielberg czy Lech Wałęsa. Obecnie hotel stoi pusty, jakby wymarły, przywodząc na myśl nawiedzone zamczysko.
 Przyczyny „śmierci” Hotelu Forum nie są do końca jasne, co sprawia, że dla wielu osób jest on obiektem co najmniej intrygującym. Podobno jego fundamenty zostały naruszone w powodzi, jaka nawiedziła Kraków w 1997 roku i od tej pory budowla zaczęła zagrażać bezpieczeństwu ludzi. Podobno, gdyż to nie jedyna wersja. Istnieją też głosy wysuwające tezę o wadach konstrukcyjnych, które wystąpiły już w momencie budowy hotelu. Przypuszczeń jest więcej. Niezależnie od tego co ostatecznie spowodowało zamknięcie budynku, jego historia i tak pełna jest paradoksów.
Wszystko zaczęło się w 1978 roku kiedy ruszyła budowa według projektu architekta Janusza Ingardena. Hotel wznoszono aż ponad 10 lat, by w końcu otworzyć go oficjalnie w symbolicznym dla Polaków roku 1989. Od tego czasu „odznaczony” czterema gwiazdkami hotel przyjmował gości w 278 pokojach, z czego 15 stanowiły apartamenty. Jak na koniec lat 80. XX wieku budynek był naprawdę na wskroś nowoczesny. Posiadał na przykład drzwi na fotokomórkę, co wtedy było jeszcze prawdziwą egzotyką. Poza tym był w pełni klimatyzowany, a co tu ukrywać - automatyczne spłukiwanie wody w toalecie też robiło na niektórych gościach duże wrażenie. W Forum można było otrzeć się o prawdziwie wielki świat: kasyno, dwie restauracje, drink bar, dwupoziomowy parking, studio odnowy biologicznej, perfumeria, kantor, kwiaciarnia, biuro podróży, 6 sal konferencyjnych, a obok budynku korty tenisowe i minigolf…
Z miejscem tym związane są wspomnienia nie tylko sław ze świata polityki i biznesu, ale też zwykłych krakowian. Tutaj przecież odbywało się wiele wesel i studniówek! Hotel naprawdę tętnił życiem i był jednym z najbardziej rozpoznawalnych krakowskich obiektów. Jego wielka i – trzeba przyznać – krótka kariera zakończyła się oficjalnie 9 listopada 2002, kiedy to sieć Accor (właściciel marki Sofitel, pod nazwą której przez półtora roku znany był hotel), która odkupiła budynek od Orbisu ogłosiła jego zamknięcie.
Dziś Hotel Forum to przede wszystkim wielka przestrzeń reklamowa, na której raz po raz pojawiają się olbrzymie billboardy. Jednak miejsce to stanowi też inspirację dla wielu artystów. Tajemniczość hotelu wykorzystał w swojej twórczości na przykład Marcin Świetlicki. Bohaterowie jego powieści „Dwanaście” związani są z Hotelem Forum na różne sposoby – tu mieszkają, tu odkrywają tajemniczą zbrodnię. Owa mroczna strona budynku zafascynowała też zajmującą się fotografią Monikę Wiechowską, która wykonała szereg zdjęć – także wewnątrz pustego już hotelu pokazanych później na wystawie w Galerii Potockiej.
Co stanie się z budowlą w najbliższym czasie? Okazuje się, że to także jest niejasne. Istnieją co prawda plany wyburzenia obiektu, by zrobić miejsce dla ekskluzywnych apartamentów, ale magistrat nie wydał jeszcze pozwolenia, choć inwestorzy starają się o nie już od ponad dwóch lat. Na razie wymarły budynek stoi, straszy, intryguje. Przypomina, że wszyscy jesteśmy śmiertelni, niezależnie od tego jak bardzo świetlaną przeszłość mamy za sobą.







Krakowskie opowieści niesamowite

0 | dodaj


Kraków Piastów, Kraków Jagiellonów, Kraków – stolica kultury i nauki polskiej, Rynek, Wawel, dzwon Zygmunta. Tak, z takim Krakowem nietrudno spotkać się  w przewodnikach, podręcznikach, na pocztówkach i w dziecięcych czytankach. Ale nie dajmy się zmylić. To wielowiekowe miasto, oprócz swojego dostojnego i poważnego oblicza, ma jeszcze drugie, mniej konwencjonalne i na pewno mniej znane. W Krakowie miały miejsce niewiarygodne wydarzenia, które mogłyby posłużyć za scenariusz do niejednego filmu sensacyjnego...

1. 
Zacznijmy od nobliwej królowej Jadwigi, tak zasłużonej dla Polski łączniczki między linią Piastów i Jagiellonów. Cóż o niej wiemy? Żona Jagiełły, wybawicielka zapadłego finansowo uniwersytetu, jedyna kobieta – król zasiadająca na tronie Polski (nazywana potocznie „królową” Jadwiga koronowana była przecież na króla!). To wszystko niewątpliwie prawda. Ale przyjrzyjmy się jednemu „epizodowi” z jej życia.
Oto młodziutkiej, dwunasto – trzynastoletniej Jadwisi, zaręczonej z niewiele starszym księciem Wilhelmem Habsburgiem, w którym ponoć była nawet zakochana, kazano w roku 1386 wyjść  za prawie czterdziestoletniego barbarzyńcę wprost z litewskich borów. Aż dziw bierze, że biedne dziewczę nie oponowało i bez szemrania się na to zgodziło. Czy jednak aby na pewno? Dobro państwa, dobrem państwa, ale żeby sobie od razu życie całe marnować  właściwie u progu życia? Nie , na to Jadwiga bez walki pozwolić sobie nie mogła. Zaplanowała więc cichą ucieczkę z Wawelskiego Wzgórza, której celem były ramiona ukochanego Wilhelma.  Niestety ktoś wykrył całą tajemnicę i na drodze Jadwigi stanęła królewska straż. Rezolutna władczyni kierująca się sercem, nie rozwagą, wyrwała jednemu ze strażników topór      i mocno trzymając go w swojej dziewczęcej dłoni, zaczęła rąbać nim zamkniętą bramę.
Jak się możemy domyślić nie udało się jej – w podręcznikach historii nie ma wzmianki o polskim królu Wilhelmie, natomiast dużo miejsca autorzy poświęcają niejakiemu Jagielle. Czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? Jak najbardziej. Niedowiarków informujemy, że osobliwe zachowanie Jadwigi było jedną z przyczyn, dla których jej proces beatyfikacyjny i kanonizacyjny trwał tak długo.

2. 
Aby poznać inną niezwykłą historię rodem z Krakowa, nie musimy opuszczać Wawelu, natomiast musimy się trochę przenieść w czasie. Rok 1595 nie był rokiem zbyt szczęśliwym dla Wawelskiego Wzgórza, które częściowo zniszczone zostało wtedy  przez pożar. Cały dwór, na czele z królem Zygmuntem III Wazą musiał poszukać sobie innego mieszkania, które znalazł ostateczne w Warszawie. Królowi tak się tam spodobało, że w roku 1609 ta nowa siedziba oficjalnie stała się stolicą Polski (niektórzy Warszawiacy twierdzą, że to było w roku 1604, bo chcą wcześniej obchodzić wszystkie okrągłe rocznice). No tak, zmiana duża, ale czy aż tak niezwykła? Pożary to niezbyt radosne wydarzenia, niemniej jednak czasami się zdarzają, co więcej – czasami zdarzają się na zamkach królewskich. A stolicę też się niekiedy przenosi, co wiemy z historii innych państw. Co jest więc w tym wszystkim takiego niesamowitego?
Otóż w tej historii nie chodzi bynajmniej o oficjalną, powszechnie znaną wersję wydarzeń, ale o mniej rozpowszechnione szczegóły, które nauczyciele historii zazwyczaj pomijają na swoich lekcjach. Pożar bowiem nie wybuchł samoistnie. Ktoś się do tego przyczynił. Kto? Król Zygmunt III Waza. Oczywiście nie zrobił tego umyślnie, ale – powiedzmy – przez przypadek. 
Tak się składa, że nasz możnowładca, był co prawda z zawodu królem, ale z powołania alchemikiem – amatorem. I to jak się okazało średnio uzdolnionym i mało rozważnym. Jego pracownia alchemiczna znajdowała się w wieży dzisiaj znanej nam jako po prostu „Wieża Zygmunta III” (zaraz obok Kurzej Stopki). Właściwie nie wiadomo do końca jakie składniki wymieszał ze sobą tego feralnego dnia król, możemy jedynie snuć insynuacje, że na przykład nie znał wierszyka do dzisiaj nauczanego na lekcjach chemii i wlał wodę do kwasu albo eksperymentował z substancjami w stanie lotnym i otworzył okno... W każdym razie wiemy, że złota z ołowiu nie zrobił, a my mamy stolicę w Warszawie.

3. 
Trochę innego rodzaju jest historia związana z Cmentarzem Rakowickim. Nie , nie będziemy snuć tu opowieści o duchach i upiorach, ale wrażliwszym czytelnikom też mogą ciarki przejść po plecach. Przenieśmy się teraz do Krakowa międzywojennego. Miasto od dawna korzysta już z kanalizacji i prądu, niektóre dzielnice są co prawda trochę „do tyłu” jeśli chodzi o postęp urbanistyczny, ale na tle ówczesnych miast Polski Kraków jest niewątpliwie miastem łączącym historię z nowoczesnością i stawia na przyszłość (powstają nowe osiedla, planuje się przebudowę Woli Justowskiej na futurystyczne miasto – ogród,  itp.). Czy w centrum takiej metropolii, jak Kraków, jest miejsce na czary i magię? Okazuje się, że tak.
W roku 1934 przy renowacji jednego z nagrobków pracownicy Cmentarza Rakowickiego wykopali małą trumienkę, w której znajdowała się woskowa figurka kobiety poprzekłuwana szpilkami w newralgicznych miejscach ciała i z małym drewnianym kołkiem wbitym w miejsce serca. Kraków zaczął huczeć od plotek i domysłów, a gazety rozpisywały się o tajemniczym znalezisku.
W tym momencie pragniemy poinformować wszystkich niewtajemniczonych, że magia dzieli się na homeopatyczną i kontaktową (podział według Jamesa Frazera). Homeopatyczna zakłada, że podobne działania wywołują podobne skutki, a wizerunek danego obiektu jest tożsamy z samym obiektem… Czyli jeżeli wykonamy kukiełkę nielubianej znajomej i będziemy się z tą laleczką obchodzić niezbyt uprzejmie, naszą nieszczęsną znajomą także spotkają przykre rzeczy. Znalezisko na cmentarzu jest więc przykładem magii homeopatycznej.

Co jednak chciano poprzez takie działanie osiągnąć? Woskową laleczkę zakopano na grobie lotnika, który zginął w tajemniczym, niewyjaśnionym do końca wypadku samolotu  w 1922 roku. Kobieta, którą przedstawiała kukiełka miała więc w zamyśle „mordercy” także stracić życie w jakichś niewyjaśnionych okolicznościach. Nie znamy tożsamości tej nieszczęśniczki, więc nie wiemy czy czary zadziałały. A jedyna, która wie coś więcej, czyli owa woskowa laleczka, zbiera kurze w magazynie Działu Obrzędów Muzeum Etnograficznego na pl. Wolnica w Krakowie i - jak to się mówi – tajemnicę zabrała ze sobą do trumny.

Kraking/Cracking, czyli moda na Kraków

0 | dodaj




Zagranicznych turystów w Krakowie z roku na rok przybywa – widać ich w kawiarnianych ogródkach, sklepach, na krakowskich placach i ulicach. Do Krakowa przyciąga ich postać Jana Pawła II, oglądnięty film o Oskarze Schindlerze, ale też zabytki i muzea. Jednak obok takiej „tradycyjnej” turystyki pojawiło się też inne zjawisko, którego środek ciężkości skupia się wokół krakowskich pubów, klubów i knajpek.
Chodzi oczywiście o „kraking”, czy też „cracking” zawdzięczający swą nazwę bawiącym się słowami Kraków i Cracow internautom. Należy wspomnieć, że słówko to nie jest bynajmniej tak całkiem nowe: znają je chemicy (nazwa procesu chemicznego), hakerzy (cracki to nielegalne kody dostępu) oraz ... narkomani (crack oznacza też nieoczyszczoną kokainę). Jak widać możliwości skojarzeniowe są co prawda duże, ale ostatnio podstawowym znaczeniem „krakingu” jest krótko mówiąc rozrywkowo spędzony w Krakowie czas.
W „krakingu” bowiem chodzi o to, by przez chwilę się zapomnieć, poznać nocne życie Krakowa, przeżyć mnóstwo niespodziewanych sytuacji, korzystać z taniego alkoholu i poszaleć z pięknymi krakowskimi dziewczynami. Tak to przynajmniej jest potocznie rozumiane. Moda na nasze miasto jest szczególnie popularna wśród turystów anglojęzycznych, których do Grodu Kraka przyciągnęła nie tylko niezwykła atmosfera nocnego Krakowa, ale w dużej mierze też ceny. Za sumę, którą na podobną zabawę w Anglii  musieliby wydać w jeden weekend, tutaj mogą szaleć przez kilka tygodni i to wliczając nawet ceny biletów lotniczych.
Z tych też przyczyn widok sporych grup weekendowych turystów, którzy od piątkowego wieczoru do niedzieli bawią się w krakowskich lokalach i w poszukiwaniu nowych wrażeń przemierzają okolice Rynku, bądź wąskie uliczki Kazimierza przestał dziwić mieszkańców miasta, a nawet stał się „naturalnym” elementem krakowskiego krajobrazu. „Kraking” jest oczywistym źródłem zysków dla przewoźników lotniczych, właścicieli klubów, knajpek,  hoteli i  hotelików oraz wszystkich tych, którzy zajmują się świadczeniem usług anglojęzycznym zabawowiczom.
O tym, że to nowe zjawisko jest prawdziwą żyłą złota nie trzeba nikogo przekonywać, a sama marka „Kraków” staje się coraz bardziej znana na świecie i rzeczywiście potrafi na siebie zarobić. Nic więc dziwnego, że skorzystać z takiej reklamy chce także wydział promocji miasta, którego pracownicy mają w planach wykorzystanie pojęć „kraking” i „cracking” do twórczej promocji miasta za granicą. Jak na razie oba te zwroty mają pozytywny wydźwięk – zagraniczne portale wycieczkowe rozpisują się o historii Krakowa i o miejscach, w których można dobrze się zabawić (nikt nie wspomina o kokainie i włamaniach komputerowych). Ale czas pokaże czy oczekiwania wydziału promocji miasta nie są może jednak zbyt daleko idące.
Nie ma się bowiem co łudzić, weekendowi turyści nie szturmują krakowskich galerii, muzeów i teatrów, ale knajpy i kluby, a to, co ich najbardziej interesuje, to nocne życie Krakowa i dotyczące go stereotypy, które na dobre zagnieździły się w wyobraźni miłośników „krakingu”.
„Kraking” ma więc dwie strony – jedną z nich jest napędzająca koniunkturę moda na Kraków, która stała się źródłem zysku dla wielu osób, drugą zjawisko czysto komercyjne, a więc budzące też sporo kontrowersji.

Tajemnicza wawelska klątwa

0 | dodaj





       O klątwie jednego z najbardziej znanych egipskich faraonów, Tutenchamona, słyszał prawie każdy. Ten zmarły młodo (w chwili śmierci miał około 20 lat) egipski władca mścił się ponoć pośmiertnie, na każdym kto wtargnął do jego grobowca. W XX wieku klątwę „rozbudzono” otwarciem grobu faraona w roku 1926. „Śmierć na prędkich skrzydłach dosięgnie każdego, kto zakłóci spokój faraona” – tak podobno brzmiała maksyma ostrzegająca nierozważnych śmiałków próbujących naruszyć grobowiec. Lecz mimo przestróg znalazło się kilku takich, co postanowiło zaryzykować i zapłacili za to wysoką cenę.
         To wszystko jednak dotyczy odległego, egzotycznego Egiptu i jego nie mniej egzotycznych tajemnic z nie do końca poznanej historycznej przeszłości tego fascynującego zakątka świata. Czy w Polsce również zdarzają się podobne historie wywołujące dreszczyk emocji u słuchaczy? Okazuje się, że tak. Kilka z nich związanych jest z Krakowem, którego dzieje tak naprawdę kryją jeszcze wiele intrygujących tajemnic, wciąż nie w pełni zbadanych.
       Taką właśnie historią jest legenda dotycząca klątwy Kazimierza Jagiellończyka. Czy jest prawdziwa? No cóż, na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam, gdyż jak to kiedyś mądrze powiedziano „legendom się ani wierzy, ani nie wierzy – legendy się opowiada”. Tak więc zacznijmy opowieść o owej strasznej wawelskiej klątwie…
        Rok 1492 był dla Europy rokiem niezwykle ważnym: Kolumb dopłynął do brzegów Ameryki (co otworzyło epokę wielkich odkryć geograficznych), a w większości państw rozwijała się nowa myśl humanistyczna wypierająca średniowieczne tendencje w filozofii i sztuce. Także Polska stała u progu swojego „złotego wieku”. W tym też roku zmarł Kazimierz Jagiellończyk, syn wielkiego Jagiełły, ojciec trzynaściorga dzieci (z których czterech synów zostało koronowanymi władcami, a pięć córek wyszło za książąt zachodnioeuropejskich).
   Król zmarł w Grodnie, z dala od wawelskiego wzgórza. Czerwcowe słońce grzało niemiłosiernie, a ciało władcy należało przecież jakoś przetransportować do Krakowa. Pamiętajmy, że nie znano wówczas chłodni i ciekłego azotu powstrzymującego zwłoki przed rozkładem. Nagie, pozbawione odzienia i obuwia ciało króla przykryte jedynie kosztowną tkaniną włożono do trumny - dłubanki wykonanej z sosnowego drewna, obłożono niepalonym wapnem, a szczeliny wypełniono żywicą. To był najlepszy znany wtedy sposób konserwacji zwłok, tym nie mniej – niedoskonały. Po miesiącu króla pochowano w katedrze wawelskiej, w sarkofagu z czerwonego marmuru. I to teoretycznie jest koniec tej historii – był król, nie ma króla. Jego ciało spoczęło w grobowcu, a imię trafiło do podręczników historii. Tyle, że historia ta wcale się jeszcze nie skończyła.
   Po prawie 500 latach, w związku z pracami renowacyjnymi, otworzono grobowiec Jagiellończyka. Działo się w to w kwietniu 1973 roku. Już wtedy znane były legendarne przekazy ostrzegające przed niepokojeniem nieboszczyka, podobne do tych, związanych z osobą Tutenchamona, ale nikt nie brał ich poważnie. Na wszelki wypadek jednak przed rozpoczęciem prac renowacyjnych przeprowadzono badania mikrobiologiczne, które niczego nie wykryły. Uczeni zabrali się więc do pracy. Okazało się, że krypta rzeczywiście nie była otwierana od czasu pochówku króla. Panował w niej duży nieporządek, a to ze względna to, że trumna załamała się częściowo i opadła na dno sarkofagu, zaś szczątki króla wypadły z rozszczelnionej trumny. Wszyscy zajęli się badaniami i analizami, o klątwie chwilowo zapomniano.
       Pierwsza osoba z grupy badawczej zmarła w rok po otwarciu sarkofagu, do 1975 roku ofiar było już cztery: Feliks Dańczak, Stefan Walczy, Kazimierz Hurlak, Jan Myrlak.  Jak podkreśla Zbigniew Święch, autor książki „Klątwy, mikroby, uczeni”,  osoby związane z badaniami grobowca Jagiellończyka były zdrowe i w sile wieku, co wzbudziło pewien niepokój wśród reszty grupy. Nie bez podstaw, jak się później okazało. W ciągu 10 lat od otwarcia sarkofagu zmarło nagle jeszcze 11 osób. Wszystkie na zawał serca lub wylew krwi do mózgu. Coraz częściej przy wymienianiu ich nazwisk pojawiało się słowo „klątwa”.
       Obecnie oficjalna wersja tłumacząca te tragiczne zjawiska mówi o złowrogim działaniu niepozornego na pierwszy rzut oka grzyba Aspergillus flavus (kropidlak żółty), który w organizmie ludzkim może spowodować prawdziwe spustoszenie - wywołać nowotwory, zawały i wylewy. No dobrze, powie ktoś, ale były przecież robione badania mikrobiologiczne, które niczego nie wykazały. Okazuje się, że już podczas prac w latach 70. XX wieku przeprowadzono kilka rodzajów takich badań. Niektóre rzeczywiście niczego nie wykazały, jednak pod wpływem bodźca termicznego na płytkach hodowlanych pojawiły się grzyby i bakterie – wszystko więc zależało od warunków, jakie mogłyby „przebudzić” uśpione zarodniki. Pierwsze badania nie dały więc pozytywnego wyniku hodowli zarodników, ale kolejne już tak. Grzyby inhalowane przez płuca badaczy wchodzących do krypty nie dały efektu ostrej infekcji, tylko spokojnie się rozmnażały a objawy chorobowe widoczne były dopiero po miesiącach lub nawet latach.

       Jak więc widać znaleziono w końcu naukowe wytłumaczenie tajemniczych śmierci badaczy obecnych przy otwieraniu sarkofagu Jagiellończyka, jednak czy jest ono dla wszystkich przekonywujące? Bez względu na to jak było w istocie, legenda o wawelskiej klątwie do dziś ma wielu zwolenników i jest jedną z ciekawszych krakowskich historii.

Słów kilka o mieszkańcach Krakowa

0 | dodaj




1. Mieszkaniec Krakowa, czyli kto?

Każdy, kto odwiedzi Kraków na pewno zauważy, że ludzie związani z tym miastem zachowują się i mówią w charakterystyczny dla siebie sposób, który odróżnia ich od osób z innych rejonów Polski. Jednak w obrębie krakowskiej społeczności można także zauważyć pewne różnice, gdyż mieszkańcy Krakowa nie są społecznością jednolitą, ale dzielą się na  zasadnicze  „podtypy”:

-   Krakowianie – to wszyscy ci, którzy po prostu w Krakowie mieszkają, niezależnie od tego, czy tu się urodzili, czy też przybyli tu w różnych momentach swego życia i pokochali to miasto tak bardzo, że zostali tu już na dobre. Krakowianin jest więc mieszkańcem Krakowa czującym szczególną więź z miastem, który wie, że Kraków to jego „miejsce na świecie”.

-  Krakusy – Krakus to rodowity Krakowianin, taki, który się tu urodził i posiada niezbywalną krakowską mentalność. Krakusy zazwyczaj uważają się za doskonalszych od osób z innych części kraju, a nawet świata i niestety z tego powodu często zadzierają nosa. Tłumaczą to poczuciem dumy ze swojego krakowskiego pochodzenia. Mają też jeszcze jedną bardzo charakterystyczną cechę: nawet jeśli Krakus wyjedzie gdzieś w świat, do Warszawy, czy Paryża, to będzie Warszawianinem lub Paryżaninem, ale nie oznacza to, że przestanie być Krakusem. Bo Krakusem jest się aż do śmierci!

-  Krakauerzy – to z kolei te Krakusy, których krakowskie tradycje rodzinne sięgają czasów zaborów, a szczególnie okresu panowania Najjaśniejszego Cesarza Franciszka Józefa I. Krakauerów można poznać po specyficznym sposobie mówienia – uwielbiają oni przesadną uprzejmość („moje uniżone uszanowanie”) i przesadne tytułowanie swoich rozmówców („Wielce Szanowny Panie Profesorze”). Krakauerów można spotkać raczej w centrum miasta, gdyż nie mieszkają oni w blokach, ale w wiekowych kamienicach.

-   Krakowiacy – mieszkańcy Krakowa i okolicznych podkrakowskich wsi, którzy gdzieś na dnie kufra obowiązkowo przechowują regionalny strój krakowski (kobiety zdobiony gorset i kwiecistą spódnicę, a mężczyźni granatową sukmanę, spodnie w biało- czerwone paski i czapkę z nieodłącznym pawim piórem). Krakowiacy świetnie znają krakowskie piosenki, takie, jak „Przyleciał ptaszek z Łobzowa”, czy „Płynie Wisła” i bardzo chętnie je wyśpiewują, nawet gdy słoń nadepnął im na ucho.

2. Krakowska mentalność
Krakowska mentalność przejawia się w całym szeregu specyficznych zachowań i powiedzonek, dzięki którym można z całą pewnością stwierdzić, że ma się do czynienia z mieszkańcem Krakowa. Oto kilka z nich:

-    Wieczny spór z Warszawą – dla przyjezdnego, który znajdzie się w Krakowie pewne złośliwe aluzje do stolicy mogą być początkowo niezrozumiałe, ale w krótkim czasie powinien się do nich przyzwyczaić. Tak to już po prostu jest – Krakowianie lubią psioczyć na Warszawiaków i na odwrót – Warszawiacy często narzekają na Krakowian. Bierze się to stąd, że mieszkańcy każdego z tych miast uważają to swoje za najbardziej prestiżowe i najdoskonalsze miejsce w całej Polsce i przez to nieustannie ze sobą rywalizują, żeby przekonać do swoich racji drugą stronę.

-   Wychodzenie „na pole” – ten zwrot drażni szczególnie osoby z centralnej i północnej Polski, które z kolei wychodzą „na dwór”, a dla których na pole wychodzi się orać lub kopać ziemniaki. Od lat te różnice w doborze określeń, opisujących po prostu wyjście na zewnątrz, stanowią źródło słownych przepychanek i złośliwości. Główne napięcia wynikające z takich i innych różnic językowych koncentrują się oczywiście na linii Kraków – Warszawa.

-   Borówki- tą nazwą Krakowianie i mieszkańcy południa Polski określają leśne owoce nazywane w innych częściach kraju – szczególnie zaś w Warszawie - „jagodami”, co kiedyś (bo dziś już w mniejszym stopniu) było powodem zabawnyh nieporozumień. W przypadku tego sporu jest jednak „zwycięzca”, gdyż słowo jagoda to termin botaniczny oznaczający owoc o mięsistej, niepękającej owocni zawierającej w sobie kilka nasion lub jedno drobne, a jagodą może być tak pomidor, jak i cytryna, ogórek, winogrono, porzeczka, czy borówka właśnie.

-   Cijanie - najkrócej ujmując krakowskie cijanie, to uświadamianie światu, że jest się właśnie z Krakowa. W jaki sposób? Najczęściej przez uważanie, że pewne rzeczy należą się człowiekowi przez sam już fakt, że jest on Krakusem. Poza tym cijanie to również duża pewność siebie i specyficzny sposób mówienia, polegający na akcentowaniu i przedłużaniu samogłosek oraz nagminnym wychodzeniu „na pole” (no bo przecież nie „na dwór”!) Zapewniamy, że cijanie, choć może być niekiedy śmieszne i uciążliwe, to nie jest ani trochę niebezpieczne.

-    Zdrabnianie wyrazów – kto w wdał się w rozmowę z jakimiś Krakusami, z pewnością zauważył ich zamiłowanie do wszelich językowych zdrobnień. I tak w Krakowie kupuje się „chlebuś”, sprzedawcy czekają na „pieniążki” za zakupiony u nich towar, a kelnerzy w restauracjach podają często „rachuneczek”. Niektórych turystów to drażni, dla innych jest powodem do kpin, ale dla większości to krakowskie zdrabnianie jest po prostu zabawne.

-   „Całuję rączki”- choć obyczaj całowania dam w rękę narodził się w Hiszpanii, nigdzie nie rozwinął się tak bardzo i nie nabrał takiego kulturowego znaczenia, jak w Krakowie właśnie. Krakowianin całuje dłonie niewiast nie tylko ustami, ale całym niemal ciałem, zginając się w pół i akcentując swe działanie słowami „padam do nóżek, całuję rączki”.

-   Centuś krakowski- to określenie pochodzi jeszcze z XIX wieku, kiedy Kraków był pod zaborem austriackim i oficjalnym środkiem płatniczym był austriacki złoty dzielący się na sto centów. Nie wiadomo dlaczego funkcjonuje powszechnie błędne przeświadczenie, że słowo „centuś” oznacza skąpca liczącego każdego centa. Istnieje cały zbiór dowcipów o krakowskich centusiach i ich przesadnym podejściu do pieniędzy, tak naprawdę jednak Krakowianie charakteryzują się po prostu przyrodzonym zmysłem oszczędzania i szacunkiem dla pieniądza.
     
       Tekst ukazał się pierwotnie na Krakow For You


Created by Agata for WioskaSzablonów. Technologia blogger.